Baśce
Słońce. Tężeje w łagodnym drżeniu nad horyzontem. Nie odsłaniając zębów obnażyło gąbczastą ziemię na zboczu. Pożarło kołdrę, zmieniło stan. Siadam na zwalonym drzewie. Pień na brzegu, korona w lodzie. Rzeka nieruchoma, zamarznięta, jak martwa. Samolot. Dwa. Słyszę ich buczenie. Loty ćwiczebne. Zawsze w niedzielę latają. Koła robią. Od lotniska, nad rzeką i do lotniska. Koło za kołem w koło. Uczą się latać? Aby na pewno? Tak dosłownie?
— Co robisz? — pyta łagodnie Pan Egiryk.
— Zachwycam się — odpowiadam.
— Nie — mówi Madmu Łazel.
— Co nie?
— Nie zachwycasz się.
— Jak to? — dziwię się.
— No tak to.
— No przecież widać, że siedzę i zachwycam się. — Czuję, jak narasta we mnie złość.
— A niby czym się zachwycasz? — drąży Madmu Łazel.
— Słońcem. No przecież jest kurewsko piękne. Widać to, nie?
— Nie.
— Ależ tak. Zachwycam się. Zachwycam, zachwycam, zachwycam — powtarzam, jak mały chłopiec.
— No jak się zachwycasz, kiedy się nie zachwycasz?
— No jak się nie zachwycam, kiedy się, kurwa, właśnie zachwycam! – krzyczę.
Kolejne koło. Nadlatują znad lasu. Przelatują nad środkiem rzeki, nad mostem i znów w głąb lądu. Co piloci widzą przez szybę? Czym się zachwycają? Taflą nieruchomej rzeki w słońcu? Może czekają, aż słońce ją poruszy i chcą to sfotografować? Uwiecznić początek odwilży? A może krach! A ja? Też czekam, aż drgnie? Wyczekuję tego? Początku? Krachu? Pragnę? Aby na pewno? Tak dosłownie?
Czuję, jak wzbiera we mnie energia. Mam ją w lędźwiach. Jest dzika. Znam ją. Nie boję się jej. Pożądam jej i chcę ją ofiarować, aby wróciła przez serce. Ale inaczej niż dotychczas. Jak? No właśnie… Jak?
— Za dojrzale chcesz — mówi Pan Tałyk. — To nie tak. Nie tędy droga.
— Słusznie — wtrąca się Pan Orama. — Dopamina musi być. Musi pieprznąć iskrą i rozpalić gwałtowny ogień.
— Dopamina, a nie dupna mina? — Wykrzywiam twarz kpiąc.
— Kobieta to woda. Mężczyzna to ogień. Rzecz w tym, by woda nie zgasiła ognia, lecz zaczęła wrzeć, parować.
— A jak wyparuje całkiem? — prowokuję.
— Nie wyparuje nigdy. To jest rzeka, nigdy nie przestaje płynąć. Nawet, gdy jest zamarznięta.
— Przecież taki gwałtowny ogień może szybko zniknąć — mówię. — Wystarczy silny podmuch wiatru. Albo deszcz. Chyba można zacząć od małego ogniska. Rozpalić ogień, zaprosić do niego i wspólnie dokładać nowe drwa. Powiększać go, by z każdym dniem był bliżej chmur, słońca, gwiazd…
— Tak, można. Ale powinna być iskra, strzelić z oczu. Wpierw są dwa ognie, osobne. Z czasem mogą się połączyć, albo wypalić w oddali. Ale ty i tak dostajesz kopa w dupę, po którym zaczynasz latać. Albo się spalisz, albo zaczniesz niekończący się taniec między płomieniami.
Kolejne koło. Nauka latania.
— Bardziej chcę się uczyć, czy wreszcie nauczyć? — myślę.
— A jakie to ma znaczenie?
— Tragicznie ważne. W każdym przypadku.
Najnowsze komentarze