Miniatury literackie. Blo(k) z myśli dojrzałego mężczyzny.

Czekając na dobry tytuł

 

Rozdział pierwszy, w którym poznajemy profesora i czekamy na arcyważne wydarzenie

 

W zasadzie można powiedzieć, że nasz bohater nie jest już człowiekiem młodym, tak, można, ale twierdzić, że jest stary, to, naszym zdaniem, mocna przesada. Wszedł w drugą połowę piątej dekady życia i choć wszelkie znaki na ciele oraz duszy świadczą temu unisono, nie smuci go to, nie narzeka na zdrowie, nie brakuje mu ani sił ani chęci na doznania miłosne, cieszy się wierną przyjaźnią ważnych dla siebie osób i ma na co czekać. Dzieli z nami czas i miejsce, czyli, mówiąc wprost, żyje tuż obok, tu i teraz. Mieszka w ocalałej od wichrów wojny kamienicy na warszawskim Mokotowie, uczy w podrzędnym liceum w Śródmieściu.

      Właśnie widzimy profesora Kisielewskiego jak stoi przy oknie w pokoju nauczycielskim. Kończy pić herbatę, czeka na odjazd aut, którymi rodzicie zabiorą uczniów. Dziś naliczył trzy Mercedesy, dwa Audi, pięć BMW, jedną Toyotę. Stary Golf stał zawstydzony w głębi ulicy. Odstawia kubek, zakłada kurtkę i schodzi do szatni. Upewniwszy się, że nikogo nie spotka, wyprowadza rower, który wiekiem dorównuje właścicielowi. Wehikuł jęczy na patio, gdy dosiada go profesor, chwieje się solidarnie z człowiekiem i rusza. Rytmiczne pojękiwanie łańcucha i łożysk odwraca głowy przechodniów, wyciska z nich uśmieszek, czasem wzbudza rozczulenie, może i politowanie, ale uśmiech przede wszystkim, gdyż ten chudy, niewysoki mężczyzna w zielonej kurteczce, ciągnący za sobą łopoczący na wietrze szalik w kratę, z siwą brodą, w czapce z pomponem i trampkach, zawsze życzliwie zwraca na siebie uwagę. Stara, skórzana teczka z rączką (pamiątka rodzinna) bez wstydu rozgląda się z koszyka dwojgiem swoich mosiężnych zapięć, kiwając się i podskakując na nierównościach chodnika.

      Profesor jedzie na rowerze do domu. Wstąpi do sklepu, gdzie kupi sobie coś na obiad. Wejdzie do środka, powie „Dzień dobry pani Małgosiu”, pani Małgosia odpowie „Dzień dobry, panie profesorze, zostawiłam specjalnie dla pana kotlet mielony”, profesor odrzeknie „Nie powiem tego głośno, bo bym panią wprawił w zakłopotanie, więc powiem cicho w myślach, że bardzo sobie pochlebiam, iż zostawiła pani dla mnie kotlet”, na co pani Małgosia odpowie „Ach”, uśmiechną się do siebie ciepło, profesor zapłaci i wyjdzie, a pani Małgosia westchnie, pokręci głową i wróci do swojej pracy. Potem profesor zaskrzypi pod domem ostatni raz tego dnia, przejdzie przez podwórze, gdzie przywita się z panem Stefanem, który codziennie od piętnastej do siedemnastej piętnaście siedzi na ławeczce i czeka na przyjście Jezusa, pozdrowi stolarza bez dwóch palców z sutereny, pocieszy panią Marię z czwartego piętra, która dziś smuci się z powodu upływającego czasu, przypnie na korytarzu rower do balustrady, ucieknie przed spotkaniem z sąsiadką z trzeciego piętra, w mieszkaniu (na pierwszym piętrze) odgrzeje ostatni kotlet, zje go z ziemniakami, potem pozmywa, z kawą w kubku pójdzie do pokoju i siądzie do tłumaczenia książki.

      Podejdźmy na chwilkę do pana Stefana i zapytajmy o zdrowie oraz przyjście Jezusa.

     Nie wiem, czy dziś przyjdzie. Może nie dziś, może jutro… Siadam tu co dzień i czekam, bo chciałbym być gotowy na jego przyjście, godnie go powitać, a nie, za przeproszeniem, siedząc w łazience. Coś mi mówi, że będzie to między piętnastą a siedemnastą, ale nie jestem pewien. A zdrowie, jak na razie, nie mam powodów do narzekania. Dziękuję.

      A co u pana stolarza?

     Zdrowie jak szafa z litego drewna, chociaż zawiasy trochę skrzypią. Mogę o coś spytać? Czy widzieliście dziś panią Danusię? Miała przyjść, pogadać, ciasto mi obiecała. Tak lubię z nią usiąść, pogadać sobie o dupie Maryni, znaczy, no wiecie, o tym i owym, i schrupać ten jej piernik. Powiem wam coś szczerze, ale nikomu nie powtarzajcie: kocham się w niej. Tak. Myślę, że ona mnie lubi i że możemy być razem. Tak. Więc czekam. Cuda się zdarzają, nie?

      Życząc obu panom jak najlepiej, obiecujemy wrócić jeszcze na pogawędkę, ale teraz skupmy się na naszym bohaterze. Profesor to tytuł zwyczajowy, jakim obdarza się nauczycieli w liceum. My nie poddamy się coraz powszechniejszej praktyce dyskryminowania każdego myślącego, a zwłaszcza samodzielnie, oraz uhonorowanego tytułem i będziemy z dumą używać tej zaszczytnej godności, co, mamy nadzieję, przyjmiecie ze zrozumieniem i aprobatą. Profesor Kisielewski naucza języka angielskiego. Robi to z zapałem nie najlepiej odbieranym przez uczniów, gdyż oczekiwania ich są o wiele skromniejsze, niż ambicje nauczyciela, ale że Włodzimierz, a tak ma na imię nasz profesor, chce zaszczepić w nich miłość do piękna, kiwają głowami to ze zrozumieniem, to z politowaniem; większość, niestety, w heroicznej walce z sennością.

       Ale nie bądźmy jednostronni w tej opowieści i zapytajmy choć kilkoro uczniów, co myślą o naszym nauczycielu, tak całkiem anonimowo, żeby wypowiedzi były szczere:

       Dziewczyna pierwsza: Kawał chuja, jak oni wszyscy. Nawet pomalować paznokci nie pozwala.

       Chłopak pierwszy: Przynudza. Nie uczy nas tego, czego potrzebujemy. Ja to bym chciał, żeby nauczył nas, jak gadać w angielskim pubie, albo jak gadać o pracy, a ten o jakimś Sekspirze.

       Dziewczyna druga: Jemu to się wydaje, że angielski to najważniejszy przedmiot. Wrzeszczy, gdy się smartfona wyjmie i ogląda beki na jutubie. Stary kutas i tyle.

       Chłopak drugi: On tylko udaje biednego, ja to wiem, ukrywa się, przekręty jakieś robi. Widziałem jego chatę, znaczy dom, gdzie mieszka. Tam nadziani mieszkają.  

       Chłopak trzeci: Jak ktoś zarabia dwa, trzy tysie na miesiąc, to jest frajer. Ja na dissowaniu w sieci wyciągam dwa tygodniowo! Jak macie kogoś do zjebania w necie i da się na tym zarobić, to dawajcie. Easy money.

       Dziewczyna trzecia: Żal mi go, jest taki biedniutki. Ciekawe, jak wytrzymuje z nim żona?

      Czy to nie ciekawe, że wypowiedzi oficjalne były antypodyczne? Wierząc nieustająco w szlachetność bezstronności, zostawiamy ten świat samemu sobie i wracamy do naszej historii.

      Profesor od wielu lat dorabia do nauczycielskiej pensji tłumaczeniem współczesnej literatury. Za sprawą wielkiej nieśmiałości i, po części, niezaprzeczalnej skromności, nie dostawał wartościowych, w jego odczuciu, dzieł. Musiał się pochylać nad słabymi kryminałami lub sensacją autorów niezdarnie naśladujących klasyków gatunku. Litując się nad czytelnikami, siadał i wykonywał swą pracę najlepiej jak umiał. Przy najsłabszych fragmentach dodawał porównania, opisy, nierzadko wzbogacał bohaterów o przemyślenia, dodawał podsumowania, dygresje, czyniąc z powierzonej mu powieści coś, co, jak uważał, da się czytać. Doskonale zdawał sobie sprawę, że taka ingerencja w czyjeś dzieło jest niedopuszczalna, że to wręcz wbrew prawu, jednak ciężko mu było tłumaczyć te gnioty i bardzo chciał choć troszkę, według swojego uznania naturalnie, przenieść te książki o półkę wyżej, żeby czytelnicy nie przyzwyczajali się do coraz powszechniejszej bylejakości. Jak się już pewnie domyślacie, profesor miał niezaspokojone ambicje pisarskie i realizował je w ten właśnie sposób.

      Do jednego z autorów miał wyjątkową słabość. Mark Miller, bo tak się nazywał ów – pożal się nad nim Boże (i profesorze) – pisarz, tworzył powieści usilnie naszpikowane wątkami szpiegowskimi i miłosnymi. Umiał zawiązać intrygę, zaskoczyć zwrotami akcji, miał dobre pomysły, ale nie umiał pisać, a próba połączenia Bonda i Dalego Coopera (z serialu Miasteczko Twin Peaks) w jedną postać – agenta Brux’a – wzruszała nieudolnością. Od lat, z krwawiącym sercem, tłumaczył książki tego autora i posyłał wydawnictwu. Tu najwięcej dawał z siebie, prostymi i sprytnymi środkami czyniąc z bohatera powieści człowieka bardziej zagadkowego, targanego sprzecznościami, które tak są bliskie każdemu zagubionemu we współczesności homo sapiens (a może określenie homo non sapiens byłoby bardziej na miejscu?). Może uznacie to za nieuzasadnioną złośliwość z naszej strony, ale jesteśmy zdania, że właśnie lata pracy w szkole pozwoliły profesorowi zrozumieć gust i potrzeby przeciętnego współczesnego czytelnika i za tą właśnie przyczyną jego poprawki czyniły powieści bliższe doświadczeniom dzisiejszego odbiorcy.

      No i to najważniejsze: każda dobra powieść ma zdanie kluczowe, wokół którego buduje się resztę. Miller pisał resztę ze sprawnością godnego podziwu rzemieślnika, ale nie umiał napisać najważniejszego zdania. Profesor tworzył przewodnią frazę, wstawiał ją w odpowiednim miejscu i całość, w magiczny sposób, nabierała innego wymiaru.

 

      Minęła godzina osiemnasta. Profesor wstaje, przeciąga się, ziewa i idzie do kuchni po butelkę porto. Obiecał sobie, że będzie czynił przerwy w pracy, podczas których mógłby wspomnieć jakiś epizod ze swego życia. Siada, co właśnie się stało, w fotelu z kieliszkiem porto, fajką nabitą aromatycznym tytoniem, zamyka oczy i przywołuje obrazy z przeszłości, w których najczęściej występuje żona, czemu trudno się dziwić, gdy uświadomimy sobie, że połowę życia spędził przecież z tą kobietą. Miała wrodzoną i nieoperacyjną wadę serca. Lekarze mówili, by uważała na siebie, brała codziennie leki, bo problem jest poważny i każdy dzień może być tym ostatnim. Jak się domyślacie, miało to znaczący wpływ na ich współistnienie, ale że przeżyli razem ponad siedem tysięcy dni i nocy, oswoili się z fatum. Aleksandra, tak miała na imię żona profesora, pracowała w przedszkolu, pisała niezłe opowiadania dla dzieci, słabe wiersze, malowała okropnie. Trudno się nie zgodzić ze zdaniem ich wspólnych znajomych, że nigdy w pełni nie dorosła, wciąż była naiwną i ciekawą świata dziewczynką, którą dziwiły i zachwycały błahostki. Ciąża mogła okazać się dla niej śmiertelnym zagrożeniem, więc w ich małżeństwie pełniła rolę i dziecka, i kobiety.

      Zdarzały się dni, gdy cień kostuchy rósł mocniej w jej duszy. Wieczorem kładła mężowi zeszyt na biurku, całowała go czule i mówiła, że idzie „czekać na śmierć”; ból duszy i ciała strącał jej nastrój w doliny przygnębienia. W zeszycie były uaktualnione wskazówki dotyczące gotowania (jak przyrządzała najbardziej ulubione dania męża), prania (np. tylko płyn i prosto do bębna, a białe prać osobno), zakupów (gdzie kupić najświeższe warzywa, najsmaczniejsze wędliny, itp.) i innych spraw codziennych. W ten właśnie sposób wyrażała mężowi troskę o niego na wypadek odejścia w „gorszy świat”, jak powtarzała, ponieważ dla niej świat bez Włodka był tym gorszym. Profesor przyzwyczaił się i nie panikował, bo czyż po tylu tysiącach wieczorów z zeszytem na biurku można jeszcze czuć strach? Mimo nawału pracy, kładł się obok Aleksandry, tulił ją, głaskał, czuwał. Rano budził go aromat kawy, krzątanina i złorzeczenie żony na los człowieka zmuszonego do pracy od świtu.

      Och, śmieje się, bo przypomniał sobie, jak po obejrzeniu w jego towarzystwie kilku filmów pornograficznych, powiedziała, że chciałaby, aby Włodek kochał się z nią w czasie malowania obrazu, żeby było to niespodziewane, żeby mogła się długo i dzielnie opierać, aż w końcu, związana, zakneblowana i z zasłoniętymi oczami, ulega jego sile i determinacji (dla wyjaśnienia powiemy, że było to wiele lat przed narodzeniem niejakiego Grey’a). Zachęcona sukcesem tego eksperymentu, wymyślała co pewien czas zabawy erotyczne, które nie pozwalały nudzie zdominować ich życia intymnego.

      Czasem, z rozbawieniem, wspominał grę w „gdzie ja to mogłam położyć”. Wytrącała ją z równowagi przypadłość odkładania przedmiotów w dziwne miejsca. Słabość ta marnotrawiła jej czas i siły przed wyjściem do pracy, wywołując zrozumiałą złość. Profesor brał sprawę w swoje ręce, dopytywał spokojnie, rozglądał się, analizował i znajdował. Ola wydawała z siebie okrzyki zachwytu, obsypywała go gradem pocałunków i słów uznania, po czym odkładała w inne, równie dziwaczne miejsce, więc zabawa ta była częstym gościem w ich domu.

      Dnia, w którym nie wstała, starał się nie wspominać, a jeśli już, to niezbyt często. Wystarczy, że żyje w poczuciu winy, iż umarła w czasie jego snu i wyrzuca sobie, że gdyby nie spał tak głęboko – usłyszałby, zareagował, pomógł, uratował… Obudzić się za późno, dotknąć zimnej skóry kochanej kobiety, tak, to było straszne! Za późno na ratunek, na żal, na płacz, na przytulenie. I nie ma tej najważniejszej chwili – momentu pożegnania. Cóż z tego, że każdy poranek, dzień, wieczór był porą pełną życia i pożegnań, skoro zabrakło tego ostatniego? Brak dopełnienia potrafi być wiernym i przykrym towarzyszem.

      Doczesność w poczuciu winy osłabia wolę, pęta umysł. Wina, choć nie jest cielesna, rzuca cień na poranne słońce. To przeświadczenie nie poddaje się logice. Nie pomaga tłumaczenie, że przecież wiedział o chorobie, żył w jej mroku, że było to zapowiadane, że nie popełnił błędu, że nie doszło do zaniedbania, że nie usłyszałby nic, bo gdy serce staje – życie uchodzi bezgłośnie. Ale przecież przekonania o winie nie sposób wyrwać obcęgami, wyciąć skalpelem, zmyć, spłukać. Jest jak uciążliwa egzema duszy, umysłu; ropieje, swędzi, znika jedynie na chwilę. Siła tego przekonania pozwala patrzeć na psychoterapeutów, jak na wyznawców obcych bóstw. I nie pomoże mówienie, że niejedna kobieta marzy o życiu u boku takiego mężczyzny.

      A bywają takie wieczory, że porto otwiera drzwi bólowi nie do wytrzymania, przychodzi mięsistość nad mięsistościami; z szafek wyłazi piwo, wódka i wszystko, co w danej chwili dostępne, byleby przestało boleć. Przestaje. Na trochę. Nic tego już nie zmieni, w niczym ratunku.

 

      Spytajmy naszego eksperta, panią Ewę Woroszylską, psychologa uniwersyteckiego, co o tym myśli.

     Z całą pewnością mamy tu do czynienia z tak zwanym „większym epizodem depresyjnym”, który przeszedł w stan chorobowy. Rokowania bez terapii są bardzo złe. Pan Kisielewski w ciągu najbliższych dwóch tygodni straci apetyt, utraci efektywną zdolność pracy i zainteresowanie światem zewnętrznym, w tym także kobietami. Stan będzie się pogarszał, uzależnienie od alkoholu osiągnie stan krytyczny i, na koniec, pogrąży się w myślach samobójczych. Stanowczo zalecam terapię behawioralną. W moim ośrodku przy Placu Zbawiciela zajmujemy się takimi przypadkami z wielką radością, zapewniamy klientom…

 

      Tak, rozumiemy, dziękujemy pani doktor za pani troskę o… pacjentów i wracamy do mieszkania profesora, bo już za chwilę zdarzy się to, na co wszyscy czekamy, a Włodek nawet… Nie, nie będziemy zdradzać, jak już powiedzieliśmy, bo cóż to byłaby za opowieść, gdybyśmy wszystko powiedzieli na początku, prawda? Profesor obecnie słucha fragmentu koncertu fortepianowego Skriabina, więc wykorzystamy ten moment na wyjaśnienie historii z amerykańskim pisarzem.

      W zeszłym roku przyjechał na wieczory autorskie Miller. Poprosił o spotkanie z tłumaczem, czyli naszym profesorem, by osobiście podziękować za jego pracę. Mark wielce się natrudził, jak mniemał, by jego dzieła były na wskroś amerykańskie, by doszło do ekranizacji któregoś z nich lub nakręcenia serialu telewizyjnego na podstawie historii o agencie Bruxie, a tymczasem powieści najlepiej sprzedawały się w Polsce. Kisielewski nie mógł się przecież przyznać do ingerencji w dzieło. Mógłby stracić twarz, cenne źródło przychodów, wybuchłby skandal! Odpowiadał więc na podchwytliwe pytania autora, zręcznie omijając temat pracy nad tekstem źródłowym. Miller drążył, kręcił, wwiercał się spojrzeniem w profesora, cmokał, kiwał głową, cmokał, nalewał whisky, cmokał.

      Biedny, oj biedny był nasz bohater. Przestraszył się nie na żarty, gdy domyślił się, że Miller go przejrzał. Jego duszę ścisnął przejmujący żal, poczucie krzywdy przynależne bardziej dziecku niźli dojrzałemu mężczyźnie, bo przecież chciał jak najlepiej, a tu nic tylko płakać i zgrzytać zębami. Oczyma wyobraźni widział odlatujący bez niego samolot do Barcelony, reglamentację ulubionego tytoniu i trunków, i już myślał o zamknięciu się w domu na rok, może pięć lat, o zmianie nazwiska, mieszkania, gdy Miller zaśmiał się grubiańsko, klepnął profesora mocno w plecy, po czym nalał do szklanek whisky i wzniósł toast: za dalszą współpracę, Wludek.

      Tak przesadne zdziwienie profesora, gdy po spotkaniu otrzymał do przetłumaczenia najnowszą książkę Millera, byłoby trudne do wyjaśnienia, gdyby nie fakt, że otrzymał ją bezpośrednio od autora. Intuicja mówiła mu: nie rób tego, coś tu nie gra, to może być podstęp – ale zaproponowane przez Millera wynagrodzenie okazało się zbyt hojne, by oprzeć się pokusie. Potem dostał jeszcze jedną, za jeszcze wyższe honorarium, a w tej chwili zajmuje się kolejną powieścią.

 

      Poprosiliśmy wydawcę, pana Arkadiusza Gniewko, o zdanie na temat profesora Kisielewskiego.

     Włodek jest znakomitym tłumaczem literatury angielskojęzycznej. On czuje tę literaturę, zna obyczaje, świetnie porusza się w świecie Ameryki Północnej i, co w tej pracy arcyważne, wspaniale posługuje się językiem polskim, dzięki czemu jego tłumaczenia są właściwie doskonałe językowo i nie wymagają zatrudniania sztabu korektorów i redaktorów. Natomiast jako autor, pisarz… cóż, pisze staroświeckim językiem o sprawach, które dzisiejszego czytelnika wcale nie interesują, jak starość, śmierć, samotność, zagubienie. Za bardzo wdaje się w analizę postaci, a za mało skupia na akcji. Bohaterowie jego powieści są nadmiernie skomplikowani, mają bogate życie wewnętrzne, dużo myślą, a przecież takich ludzi nie ma w rzeczywistości. Poza tym w książkach Kisiela nie ma ani miłości, ani seksu i ani jednej kropli krwi. Nikt tego nie kupi. A my prowadzimy biznes! Lubię go, to fajny człowiek, no ale rozumiecie… Czekam na jakąś dobrą powieść, ale z Kisielem nie wiążę większych nadziei.

 

     Dziękujemy panu redaktorowi za szczerą wypowiedź. Teraz, gdy profesor wrócił do pracy nad tłumaczeniem, przyszła odpowiednia chwila, by wytłumaczyć szczególną postawę profesora. Chodzi o to, że nasz bohater nie zajrzał do Internetu, by sprawdzić, jak wiedzie się Millerowi. My wiemy, że nowe powieści zaczęły odnosić nadspodziewany sukces, że autor podpisał umowę na realizację filmu na podstawie najnowszej historii Brux’a. Wiemy także, że jeden z teatrów w Waszyngtonie szykuje premierę sztuki o wewnętrznych rozterkach potrójnego agenta. Cóż, czujemy się w obowiązku wyjaśnić, że Kisielewski należy do wymierającego już gatunku, który nie tylko nie ma talentu do zarabiania pieniędzy, ale wręcz wstydzi się pobierania wynagrodzenia za swoją pracę. Nigdy nie negocjował swoich umów, nie zaszczycił świata aktywnym poszukiwaniem nowych zleceń, nie zabiegał o podziw i uznanie, nie wdrażał pomysłów, które pozwoliłyby mu zmienić status finansowy, a których miał dużo i, musimy przyznać, były ciekawe. Profesor, jak już wspomnieliśmy na początku, był bardzo nieśmiały i wręcz uroczo, nawet rozbrajająco zakompleksiony. Jego niewiara we własne siły mogłaby wynieść Tatry ponad Alpy, mogłaby napędzać rakiety kosmiczne. Usprawiedliwiamy jednak naszego bohatera z radością, ponieważ tacy ludzie też pchają świat do przodu, inspirują i przyczyniają się do rozwoju tych, którzy mieli szczęście spotkać ich na swojej drodze, czego wspaniałym przykładem jest Miller, ale o tym później.

      A skoro nie pieniądze, to co dla Włodka jest najważniejsze? Zacytujmy go: „w życiu liczy się smak chwili”. Wszystko jasne? Nie bardzo? Spójrzcie, znów zrobił sobie przerwę. Siada w swoim ukochanym fotelu, zapala fajkę, popija porto i słucha ulubionej muzyki. Dla takich właśnie chwil chce żyć nasz ulubieniec. Oczywiście, że jest świadom nauk mistrzów Zen, joginów, mnichów buddyjskich i filozofii Wschodu w ogóle, jest przecież człowiekiem ciekawym świata, myślącym, oczytanym, ale ma swoją koncepcję, ideę życia, którą wdraża z uporem godnym tej sprawy. Pracuje wyłącznie po to, by mógł się zatrzymać, zawisnąć w czasie, zamyślić się dla samego zamyślenia. Ubóstwia pójść do kawiarni i stać się niewidocznym obserwatorem, albo siąść na brzegu rzeki lub jeziora i zatracić się w patrzeniu na wodę, czy też położyć się na ciepłym mchu w lesie i wsłuchać w pieśń lasu. Do tego nie trzeba wielkich zarobków, nie musi starać się o nowe zlecenia, lepszą posadę. Na porto, tytoń, okresowe uciszanie bólu, książki, płyty, spacery – starcza, więc po co więcej pracować?

      Spytacie zapewne, a co z Barceloną? No właśnie, to jedyny powód harowania wieczorami. Odkłada na podróż do stolicy Katalonii, ponieważ obiecał żonie, że tam właśnie, na plaży, usiądzie z częścią jej prochów (odsypka z urny), pobędzie z nią, pomówi, jak czynił to za jej życia, na koniec wypowie ustaloną formułę, wejdzie do wody i pozwoli prochom rozpłynąć się, by Ola już zawsze mogła patrzeć oczami morza na swoją ukochaną Barcelonę.

 

      Ale cóż to? Profesor zerka na zegarek, przeciąga się, ziewa. Która to godzina? Dwudziesta trzecia dwadzieścia! Wstaje, wyłącza komputer i lampę, idzie do sypialni, gdzie założy piżamę w lilijki (podarunek od przyjaciela z Chicago), nastawi budzik i przy włączonym cichutko radiu zaśnie na lewym boku (tak zdrowo!).

      Ojej! To nie dziś miało się zdarzyć to, na co wszyscy czekamy? Ależ to życie płata figle, prawda? Nie tylko wam, jak widzicie. No tak, to ma się zdarzyć jutro, na spotkaniu z kolegami. Zróbcie więc sobie małą przerwę na co tam potrzebujecie i zaraz wracajcie do naszej historii, w której poruszymy bardziej intymne szczegóły z życia profesora oraz doprowadzimy do La Grande Finale.

 

 

Rozdział drugi, w którym dowiemy się co nieco o życiu intymnym profesora i będziemy czekać na to, na co wszyscy czekamy

 

Każdy dzień profesor zaczyna od podwójnej czarnej, czyli dwóch kubków słodkiej kawy bez mleka. W tym czasie włącza na komputerze muzykę filmową lub klasykę na gramofonie. Zagląda do serwisów informacyjnych, by wiedzieć, co się dzieje na świecie i w kraju (z telewizora zrezygnował cztery lata temu, serwisów radiowych nie słucha, ponieważ, jak twierdzi, ma nazbyt słabe nerwy). Bierze prysznic, ubiera się i wychodzi. Przez lata szukał sposobu uniknięcia spotkania z sąsiadką z trzeciego piętra – bez skutku. Przyjął los z dobrodziejstwem inwentarza, wysłuchując porannych opowieści o ciężkim życiu samotnej, schorowanej kobiety i jej nagabywań na wspólny wieczór. Grzecznie odmawiając, schodzi na parter, gdzie spotyka czternastoletnią córkę pani Danusi z drugiego piętra, która szepcze mu do ucha, że się zakochała i chce o tym pogadać, ale dziś nie może, więc następnym razem. Na podwórzu pozdrawia stolarza bez dwóch palców, który właśnie otwiera swój warsztat, wsiada na rower i, poskrzypując, jak co dzień, jedzie do szkoły.

      Korzystając z okazji – profesor rozpoczyna właśnie lekcje i nie wypada mu przeszkadzać – zdradzimy kilka sekretów z jego życia intymnego. Zapewne już wiecie, iż nasz ulubieniec ma duszę romantyka, więc nieobce mu są przypadłości ludzkie z tym związane. Weźmy, dla przykładu, historię z panią Olgą z Auchan. W wymienionej sieci robi zakupy często, bo i blisko, i wygodnie, i tanio. Mają wszystko, co trzeba, czyli porto, tytoń, jedzenie i artykuły gospodarcze. Pewnego dnia…

      Ale oddajmy głos profesorowi. Oto mail do przyjaciela z Krakowa:

         Robercie, Przyjacielu,

   Olga, pani Olga właściwie, bo nie byliśmy po imieniu, pracowała w Auchan, który mijam, jadąc do domu. Często robię tam zakupy; nie z miłości do tej sieci, bynajmniej, z wygody po prostu. Ale ostatnio do wygody dołączyła pani Olga: trzydzieści parę lat, średnie blond włosy, twarz niebanalna, interesująca i… uśmiech! Człowieku, ileż może pomieścić uśmiech to dopiero dzięki tej kobiecie zrozumiałem. Była w nim i skromność, i nieśmiałość, i życzliwość, i chęć do życia, i smutek… Zamurowało mnie, gdy pierwszy raz ją zobaczyłem „na kasie”. Wzrok to spuszczałem, to wlepiałem w nią, jak jakiś chłopiec, uczniak onieśmielony seksbombą klasową. Co za wdzięk! I co zrobiłem? Zgadnij. Zacząłem unikać. Do innych kas chodziłem i z bezpiecznej odległości syciłem wzrok i duszę. Tchórz – mówiłem sobie. Zrób coś! – krzyczało we mnie. Ułożyłem cny plan: kupiłem czekoladki i przygotowałem wypowiedź, którą wykułem na blachę. Przy kasie wypowiedź gdzieś się ulotniła, więc nieudolnie, ze wzrokiem to spuszczonym, to śmiałym poinformowałem panią Olgę, że te czekoladki są dla niej i bardzo proszę, by przyjęła w prezencie, bo… – i tu się kompletnie zaplątałem. Płonąłem żywcem wewnątrz, co z pewnością było widać na zewnętrznej powłoce mego ciała, pakowałem zakupy w pośpiechu i już chciałem uciekać, gdy zatrzymała mnie tym cudownym uśmiechem i powiedziała (co za głos!), że przyjmie z radością, ale nie wyniesie ze sklepu bez paragonu, bo mogliby posądzić ją o kradzież. Więc zostawiłem (naturalnie że tak!) paragon i szybko odszedłem. IDIOTA! – mówiłem sobie. Gdzie się podział twój dar oczarowywania kobiet? Miałeś go, chamie, jak złoty róg, i gdzieżeś podział? W autobusie przypomniałem sobie, że na paragonie jest guma do żucia (z żeńszeniem i buzdygankiem) wspomagająca potencję. Cios był szybki, nie dałem rady się uchylić: trzepnąłem się w czoło. Zabolało. I słusznie. Idiota.

   Miesiąc zajęło mi pokonanie wstydu. Myślami byłem wciąż blisko pani Olgi, a zwłaszcza jej uśmiechu. Snułem nowe plany, szukałem sposobu, by podejść bliżej, poznać ją osobiście, ale wciąż brakowało mi śmiałości. Dziś postanowiłem napatrzeć się i ponownie obdarować. Nasycić oczy z oddali (bałwan!), a czekoladki (droższe, smaczniejsze od tamtych), włożyłem w ładną kartonową torebkę. Plan był taki, by zostawić na recepcji z ręcznie wypisaną dedykacją „…z wyrazami podziwu…” itd. Przy kasie jednak siedziała inna blondynka, co mnie zaniepokoiło, bo czwartki to dzień pracy pani Olgi. Na recepcji powiedziano mi, że Olga już tu nie pracuje. Przeniosła się do Krakowa, gdzie dostała pracę w jakimś urzędzie. Pani recepcjonistka domyśliła się wszystkiego, co nie było wielkim wyczynem, widząc prezent w ręce i minę porzuconego psa. Pocieszyła mnie, że tam jej będzie lepiej. Burknąłem „dziękuję” i ciągnąc za sobą stopy, wyszedłem ze sklepu.

   No i tak, drogi przyjacielu, to Kraków teraz cieszy oczy panią Olgą, czego Krakusom zazdroszczę. Ale przysięgnij, że jeśli zobaczysz gdzieś ten wielowymiarowy uśmiech, zadzwonisz natychmiast.

     Z wyrazami zazdrości,
Twój przyjaciel, Włodek

 

      Co go tak paraliżowało? Uroda pani Olgi z pewnością była tu kluczowym elementem, ale na dnie kosza problemów znajdziemy to najważniejsze: niewiara w siebie i poczucie winy. Ten stan świadomości kładł się cieniem na jego relacjach z kobietami po śmierci Oli. Nie czuł się wartościowym mężczyzną. Był wewnętrznie przekonany, że zawiódł wtedy, więc zawiedzie i później. Miał kilka przygód mniejszych, dwie większe, jedną niespełnioną miłość. Dzięki tym doświadczeniom zrozumiał, że nie chce już małżeństwa. Lepiej odnajduje się w niezależności. Nie starał się więc szukać miłości, szukał przyjaźni i, po pewnym czasie, znalazł. Nie na długo, ale ceni sobie to zdarzenie bardzo. Zaprzyjaźnił się z pielęgniarką z Poznania. Poznali się przez Internet, zaiskrzyło natychmiast. Spotykali się raz na tydzień, najdalej dwa. Polubili siarczane źródła w Uniejowie (miasteczko w połowie drogi między ich miastami), cenili ciszę i sielskość tych okolic, pokój z wielkim łóżkiem na poddaszu pensjonatu przy Dąbskiej, zadumę w cerkwi. Było im ze sobą dobrze, mieli podobne poglądy na świat, podobne pasje, oboje wolni i ceniący sobie niezależność. Anna powiedziała, że ma rzadką specjalizację i znajdzie pracę w każdym większym mieście, więc gdy podejmą decyzję o wspólnym życiu, przeniesie się do Warszawy, ale że samodzielność ją bardzo satysfakcjonuje, niech się Włodek nie martwi rychłością takiej perspektywy – nie spieszy jej się do roli żony. I ta postawa pięknej Anny pomagała mu znosić długą podróż z przesiadką, zmóc pracowite dni tygodnia w lichym liceum i przez rok pchała go w jej ciepłe ramiona, aż do dnia, kiedy Anna oznajmiła, że znalazła miłość w Poznaniu. Włodek nie rozpaczał, po zachowaniu Ani domyślał się, iż ich przyjaźń nie potrwa długo. Anna potrzebowała kogoś bliżej, częściej, więc…

     Profesor zaraz skończy lekcje, poczeka w pokoju nauczycielskim na odjazd limuzyn, wsiądzie na rower, wstąpi do sklepu pani Małgosi, powie „Dzień dobry pani Małgosiu”, pani Małgosia rozpromieni się i odpowie „Dzień dobry panie profesorze, zostawiłam dla pana bigos”, profesor powie „Nie chciałbym panią wprawiać w zakłopotanie, mówiąc, że ze wszystkich bigosów świata, pani uwielbiam najbardziej, więc wezmę go szczęśliwy i zjem z radością w domu”, na co pani Małgosia powie „Ach”, zapakuje w torebkę foliową, żeby sos nie rozlał się w starej, skórzanej torbie z rączką i dwoma mosiężnymi zapięciami, potem uśmiechną się do siebie, profesor zapłaci, podziękuje i wyjdzie, a pani Małgosia odprowadzi profesora wzrokiem, westchnie, pokręci głową i wróci do swojej pracy. Potem Włodek pocieszy pana Czarka, czekającego na swojego psa, który pobiegł za powabną suczką, usiądzie na chwilę przy panu Stefanie, by zapytać o zdrowie jego i żony, przy stolarni serdecznie uściśnie dłoń bez dwóch palców, zagadnie Sebastiana o stan zadowolenia z nowego auta (Sebastian sprowadził z Austrii dwudziestodwuletnią, jak się wyraził, „audicę”), przypnie rower do barierki. Na schodach spotka córkę pani Danusi, która, zasmucona, pokręci głową i powie Włodkowi cicho, że radość była przedwczesna, że się pomyliła, że to jednak nie ten chłopak i jeszcze musi poczekać na swoją miłość, następnie z trudem zniesie kilka minut na rozmowie z wyczekującą go sąsiadką z trzeciego piętra, w mieszkaniu zje bigos, przebierze się, wstąpi do Staszka na partię szybkich szachów, i pójdzie na spotkanie z kolegami.

      Ale najpierw wykona telefon, do którego przymierzał się przez ostatnie dziesięć dni.

     ― Halo? Paweł? Cześć stary. Dzwonię z prośbą, ale…, no wiesz, nie umiem tak wprost powiedzieć. Zawsze czuję, że najpierw powinienem zapytać, co słychać, jak się czujesz, jak żona, dzieci, zdrowie, mama, tata, babcia, pradziadek… a ja naprawdę chcę poprosić cię tylko o jedną rzecz i wstydzę się zapytać bezpośrednio, więc zazwyczaj dzwonię kilka dni wcześniej, by zapytać o inne rzeczy, potem jeszcze raz, by wyrazić zainteresowanie, a dopiero po trzech tygodniach w sprawie, która jest dla mnie ważna i niecierpiąca zwłoki, więc koniec końców nie rozwiązuję swojego palącego problemu i zostaję w poczuciu, że…

    ― Hej, Włodek! Kocham cię, człowieku! Teraz mów, o co chodzi…

    ― Chciałem cię poprosić, byś pożyczył mi, wziął ze sobą tę książkę o…

    ― O?

    ― No, o tych, no…

    ― Igraszki łóżkowe?

    ― Właśnie. Nigdzie tego już nie można kupić, a ja…

    ― Włodek, chłopie kochany, nie ma sprawy, zaraz zapakuję.

    ― Dzięki. Przepraszam cię, że tak nagle i że…

    ― Włodek! Już, uspokój się, wszystko okej, naprawdę. Żaden kłopot.

    ― To super, dziękuję i jeszcze raz przepr…

    ― Przestań. Postawisz mi kolejkę i będzie dobrze, zgoda?

    ― Tak, jasne.

    ― No to do zobaczenia wieczorem.

    ― Do zobaczenia.

      Zbliżamy się nieuchronnie do najważniejszej chwili tej opowieści, bo to jest ten wspomniany wcześniej dzień, w którym stanie się to, na co wszyscy czekamy. Pozwólmy mu jeszcze przeżyć w spokoju tę rozmowę telefoniczną, która tak go wyczerpała, że usiadł ciężko w fotelu i z trudem łapał oddech, mówiąc sobie, jakim to jest idiotą, że tak znienacka dzwoni do kolegi, że prosi go o pożyczenie tak śmiałej rzeczy. Pozwólmy mu na wyobrażenie sobie, co pomyślał jego kolega na temat czytania przez profesora takich książek, na poradzenie sobie z tym ważnym problemem, że kolega z pewnością spadł pod stół z wrażenia i wierzga nogami, śmiejąc się na całe gardło, że może niechcący powie o tym komuś znajomemu, że drogą głuchego telefonu ta nowina rozniesie się po świecie, że na pewno dowiedzą się o tym uczniowie, że na fejsie będzie huczało od anegdot na temat życia seksualnego nauczyciela z lichego liceum…

 

      Pozwólmy mu na tę chwilę samobiczowania i przysłuchajmy się chociaż przez chwilę dyskusji ekspertów:

     ― Ależ panie doktorze Suseł, jak pan może mówić, że pan Kisielewski jest lewacką pierdołą!? Pomijając fakt, że nikt nie wie, czym jest „lewackość”, uważam, że to nie przystoi człowiekowi z uniwersyteckim wykształceniem i pozycją w świecie naukowym! Profesor Wołoniewicz, wychowawca dziesiątek pokoleń polskich psychologów, mawiał: analizuj, wczuj się w problem pacjenta, załóż jego buty, ale nigdy, przenigdy nie oceniaj.

     ― Wołoniewicz nie jest już profesorem, doktorze Dobrowolski. Nowe władze uczelni odebrały mu tytuł profesorski za pracę na temat stresu u pilotów, która jest niezgodna z ustaleniami komisji smoleńskiej Ministra Obrony Narodowej i…

 

     W pełni akceptujemy prawo innych do własnych poglądów i możliwości ich wyrażania, ale czasem nachodzi nas taka oto refleksja: skąd się biorą tacy ludzie, i to teraz właśnie, bo wcześniej ich chyba nie było, jak nam się zdaje. A może byli, tylko że schowani gdzieś głęboko?

      Tymczasem nasz profesor puka do drzwi Stacha, osiemdziesięciodwuletniego sąsiada z drugiego piętra. Zaraz zasiądą do coczwartkowej partii szachów, dziś pojedynek blitz. Stach, emerytowany nauczyciel matematyki, przeżył wojnę w Warszawie. Zwykł powtarzać, że w czterdziestym czwartym roku życie zostało mu darowane drugi raz (matce, w czasie rzezi Woli, udało się ukryć z nim przed Ukraińcami w piwnicy) i nie zamierza go spędzić na smutkach. Do dziś bierze udział w maratonach (największy sukces to sto dwudziesta pozycja w maratonie warszawskim), chodzi na wykłady uniwersytetu trzeciego wieku, czyta książki filozoficzne (ostatnio zachwycił się Wittgensteinem), jest wolontariuszem w dwóch fundacjach wspierających osoby niepełnosprawne ruchowo. Ojciec Stacha zginął w akcji trzeciego dnia Powstania Warszawskiego w Śródmieściu; matka, po wojnie, dała się uwieść ideałom socjalizmu w osobie lewicowego ideowca z Grodna, którego SB zakatowała w pięćdziesiątym trzecim, gdy okazało się, co ideowiec starannie ukrywał, że pochodzi ze szlacheckiej rodziny i walczył w AK na Litwie.

      Stach po przedwczesnej śmierci taty Włodka, stał się dla niego ojcem zastępczym; wspomagał finansowo w trudnych chwilach, doradzał w sprawach życiowych, dbał o Olę, gdy chore serce zgniatało jej ducha. Teraz czuwa nad Włodkiem i te coczwartkowe partyjki to okazja, by z nim pobyć, poznać nowiny, pośmiać się albo pocieszyć.

    ― Napijesz się czegoś? ― Pyta Stach.

    ― Popołudniową kawę już mam za sobą, więc może herbata? ― Odpowiada Włodek.

    ― Popołudniowa?

    ― Bardzo.

      Siedzą, grają, piją herbatę „popołudniową bardzo” i milczą. Dziś wystarczy im, że pobędą ze sobą. Jutro będą mieli dużo do omówienia, wszak dziś zdarzy się to, na co wszyscy czekamy, a z kim, jak nie z przybranym ojcem, omawiać tak ważne wydarzenia?!

      Ponieważ partyjka nie będzie długa (szachy błyskawiczne to do siebie mają), z czego jesteśmy bardzo radzi, bo przecież z niecierpliwością czekamy na zapowiadane wydarzenie, zdążymy opowiedzieć drobny epizod związany z Martą. Ach nie, nie zdążymy, może później będzie okazja, bo właśnie Stach pokonał Włodka nowo wyuczonym posunięciem. Profesor rozkłada ręce w geście poddania, ściska Stacha i wraca do domu. Skłamał a propos kawy, teraz wypije popołudniową, a to z tej prostej przyczyny, że Stach kupuje okropną kawę. To jedna z tych rzeczy, którą Włodek wybacza mu z ciężkim sercem, a nie chcąc sprawić przykrości przybranemu ojcu, nie wypomina mu fatalnego gustu. Gdy ma ochotę napić się kawy w towarzystwie Stacha, albo go zaprasza do siebie, albo przynosi swoją kawę, mówiąc, że kupił nowy gatunek i chce usłyszeć zdanie Stacha na ten temat. Stach wie, że to ta sama kawa, co zwykle i mu kompletnie nie smakuje, ale nie chcąc sprawić przykrości Włodkowi, nie zdradza się. I tak, z dnia na dzień, z miesiąca na miesiąc i z roku na rok, popijają sobie okropną kawę i pyszną herbatkę, a gdy wylezie z rowu Dusiołek i przyciśnie ich mocno, raczą się budżetowymi napojami zmniejszającymi ból egzystencjalny profesora i rzekomy ból kolan Stacha.

      Zapytajmy pana Stacha, jak to jest z tymi jego kolanami?

     Kiedy widzę, że dopada Włodka tęsknota, ale nie ta nostalgiczna, tylko ta, co łamie, znajduję jakiś pretekst, najczęściej bolące kolano, by go do siebie ściągnąć i wyjmuję coś mocniejszego. Zagaduję, by nie myślał o przeszłości. Pytam o plany na przyszłość, których nie ma, wiem, ale gdy go o to pytam, wywołuję w nim proces myślowy, który kieruje jego uwagę w drugą stronę linii życia. To wartościowy człowiek, dobre serce, wielka wrażliwość – aż za duża, zwłaszcza na obecne czasy… Ciężko mu. A że i mi jego towarzystwo sprawia radość, wypatruję czwartku z niecierpliwością.

      Dziękujemy panu Stachowi i patrzymy, co u naszego ulubieńca. Włodek dokonał przed chwilą pobieżnej ablucji, skorzystał z nowego dezodorantu, skórę skropił generykiem perfum Gaultier’a, obuł się, wskoczył w płaszczyk, rozczochrał pompon czapki, zamknął mieszkanie i udał się na przystanek. Podróż zajmie mu ponad czterdzieści minut, a to oznacza, że zdążymy opowiedzieć o kilku jego przygodach miłosnych. No, może nie kilku, bo moglibyście uznać to za przesadną ingerencję w jego życie intymne, ale o jednej chcielibyśmy. Czyżbyście nie uznawali tego za ingerencję i chcielibyście jak najwięcej historii miłosnych? No cóż, to dosyć ciekawe zjawisko socjologiczne, nieprawdaż? Nie? Natura ludzka? Możliwe, ale musicie też wiedzieć, że my także mamy naturę ludzką i nie wszystko chcemy ujawniać, bo… bo nie. Opowiemy o piękności zza wschodniej granicy, ponieważ to ważne.

      Nataszę poznał na wieczorze samotnych serc, który zorganizowała „wieloletnia samotnica z konieczności”, jak o sobie mawiała, Beata. Na jej zaproszenie przybyło w sumie ponad dziesięć osób. I była tam Natasza: długonoga dwudziestosiedmioletnia piękność z Ukrainy. Nie umiał obronić się przed urokiem tej kobiety. Poczuł przyspieszony puls, pot, drżące ręce, wychodzącą z uśpienia siłę lędźwi. W jej oczach ujrzał zainteresowanie i znak, żeby wyznaczył ścieżkę. Gdy po śmierci Oli rozmyślał o kobiecie drugiego serca, wyobrażał sobie, że będzie młodsza i szczuplejsza od żony, a Natasza była młodsza od Oli o 15 lat i smukła jak topola. Ukończyła Akademię Muzyczną we Lwowie, grała na bandurze, śpiewała i błyszczała intelektualnie, zaś lekki wschodni akcent był przyprawą czyniącą z dania dzieło sztuki. Spotkali się kilka razy, ale za każdym razem Włodek słyszał w sobie wewnętrzny głos sprzeciwu. Starał się sobie wyobrazić wspólne dni, wieczory, weekendy, co będzie czuł gdy ją rozbiera, całuje, pieści, ale im bardziej się starał, tym większą ponosił klęskę. Wierzył w spełnienie tej wizji z jej strony; widział jej zaangażowanie, oczekiwanie na śmiały krok, zachęty, ponaglenia, ale wciąż nie mógł sobie wyobrazić jej twarzy z wyrazem miłosnego spełnienia. Nim się na dobre zaczęło, rozstali się. Co było przyczyną, zrozumiał dużo później, przy okazji spotkań z Martą. Obie były w wieku, w którym zakłada się rodziny, płodzi dzieci, jeździ na wakacje, kupuje dom, psa… Owszem, brakowało mu tego z Olą, mówili sobie o tym z żoną, ale teraz podświadomość wysyłała mu sygnały, że już nie, już tego nie chce, nie tego potrzebuje. Nie dałby rady pogodzić potrzeb młodej kobiety ze swoimi. Zrozumiał, że w kontaktach z Nataszą kierował się pragnieniem młodości i piękna, kalkulacją. A miłość to stan duszy i ciała, który bierze człowieka we władanie bez cienia kalkulacji. Wie o tym; z Olą tworzyli kochającą się i rozumiejącą parę. Wie, że gwałtowne pożądanie z czasem mija i trzeba się bardzo wzajemnie lubić, żeby wspólne życie dawało radość i satysfakcję; w przeciwnym razie zacznie drażnić, męczyć, wywoływać konflikty, stanie się nieznośnym.

      Zapytajmy Nataszę o… Ach, Natasza przewija dziecko, a potem będzie karmić, więc poczekajcie chwilkę z nami, z chęcią zajrzymy tam później, a teraz, za waszym przyzwoleniem, pozwolimy sobie na pewne przemyślenia.

      Życie uczy, że trzeba bardzo, bardzo lubić przebywać w pobliżu, mieć potrzebę zarówno rozmawiać jak i milczeć, cieszyć się samą tylko obecnością kochanej osoby, tym, że jest w drugim pokoju i robi coś, co ją zajmuje, mieć ochotę podejść i ucałować w czubek głowy w drodze do kuchni po szklankę wody. Wyjść, wyjechać, oderwać się, pobyć gdzie indziej i z innymi ludźmi, a potem wrócić, bo mieć do kogo wracać jest najpiękniejszą rzeczą na świecie, której nauczyliśmy się w dzieciństwie i która czyni nasze życie bezpiecznym.

      Jesteśmy zdania, że trzeba mieć do kogoś tę szczególną słabość, by akceptować wszystkie kolory jego charakteru i poczuć w sobie moc wsparcia. Lecz do tego trzeba dorosnąć. Błędem jest żenić się z pierwszą miłością, a zwłaszcza dlatego, że mama chce pochwalić się sąsiadkom wnukami wcześniej niż inne kobiety. Dawniej mówiło się, iż za młodu należy się wyszaleć, a tak naprawdę chodzi o to, by nabrać doświadczenia, poznać siebie w relacjach z druga płcią, zrozumieć: czego samemu się oczekuje i czego potrzebuje partner.

      A co na to ekspert z Ministerstwa Edukacji?

      Jeszcze w szkole należy wybrać sobie osobę, z którą będziemy przez resztę życia, dotrwać w czystości do ślubu, jak najszybciej spłodzić pierwszego potomka i tym faktem scementować związek. Związek to bardzo, bardzo ciężka i codzienna praca. Pracę zawodową zawsze można zmienić, partnera nie. Dzieci trzeba rodzić jak najwcześniej, gdyż im młodsza mama, tym młodsza babcia, co sprzyja rozwojowi zdrowego społeczeństwa. Kobieta ma się zajmować dziećmi i domem, być posłuszna mężowi – to jest jej rola w społeczeństwie. Po to została stworzona przez Boga, a to godne jest i sprawiedliwe. Stosowanie prezerwatyw i antykoncepcji pozbawia człowieka godności, jest główną przyczyną śmiertelności. Plemniki mają wspaniały wpływ na kobiety między innymi dlatego, że chronią je przed rakiem piersi i dlatego naturalne metody są zdrowe.

      Może jakiś inny ekspert?

     Cieszę się, że prof. Dudziak jest autorką podstaw programowych wychowania w rodzinie, ale uważam, że naturalne metody planowania rodziny to nawoływanie do rozpusty w dni niepłodne i niczym nie różni się od antykoncepcji hormonalnej czy stosowania prezerwatyw. Badania naukowe dowodzą, że plemniki nie chronią kobiet przed rakiem sutka, więc należy zakazać seksu w ogóle, jeśli nie służy prokreacji. Tego powinniśmy uczyć dzieci w szkole i…

 

      Bardzo dziękujemy ekspertom. Powstrzymamy się od komentarza, gdyż staramy się być bezstronni, lecz znów nasuwa nam się pytanie: skąd oni się biorą? Świat wypełnił się szczególnymi osobowościami i wprost niemożliwością jest ich wyminąć na swojej drodze.

      Sprawdźmy jednak, co dzieje się z naszym ulubieńcem. Profesor wsiada do autobusu. Jak wspomnieliśmy przed chwilą, podróż będzie dość długa i zapewne nudna (bo cóż ciekawego może się zdarzyć podczas przemieszczania się takim środkiem lokomocji?), więc mamy chwilę, by pozostać w rozdziale drugim i porozmawiać chwilkę z panią Ewą z pierwszego piętra.

       Pani Ewo, co myśli Pani o naszym ulubieńcu?

      Pani Ewa unosi wysoko głowę, jakby chciała dźgnąć nas brodą, zaciska usta, patrzy na nas z wyższością wręcz nie do zniesienia, potem odchodzi krokiem dumnym szalenie. Cóż, może ten dzień należy do nie najlepszych?

      Zaglądamy na chwilkę do rozdziału trzeciego, w którym stanie się to, na co wszyscy czekamy, lecz koledzy profesora jeszcze się nie pojawili w pubie, czyli mamy chwilkę na rozmowę z panem Czarkiem.

     Bardzo mi go brakuje… To już drugi dzień, jak go nie ma. Wspaniały przyjaciel. Ma na imię d’Artagnan. Wołam go i wołam, ale nie przychodzi, za to ludzie patrzą na mnie, jak na idiotę. Czekam przed bramą, bo przecież sam sobie nie otworzy, a szczekania mogę nie usłyszeć w mieszkaniu. Przykleiłem kartkę, żeby dzwonić domofonem, gdy ktoś zauważy psa pod furtką. A panią Ewą się nie przejmujcie – to kobieta, która toleruje wyłącznie nietolerancję dla zbyt tolerancyjnych.

     Pan Stefan wraca do domu.

     Dziś Jezus na pewno nie przyjdzie. Czasem myślę, że samo czekanie jest największym darem dla niego, ale… może tylko tak się pocieszam?

     Pani Danusia idzie z zakupami.

    Wysłałam szesnaście zakładów w Lotto. Chciałabym kupić córce mieszkanie, a sobie mały domek na wsi. Jak nie dziś, to pewnie kiedy indziej, ale wygram, czuję to, jestem pewna. Cierpliwość i konsekwencja!

      Zaglądamy na chwilę do rozdziału trzeciego. Przyszedł Paweł, usiadł przy stoliku w sali dla palących, zamówił kawę, a to znaczy, że zdążymy posłuchać głosu młodego pokolenia. Córka pani Danusi zbiega po schodach.

   Mama się ze mnie śmieje, że czekam na księcia i mówi, że jak go znajdę, to sama się przekonam, że nie będę chciała mu usługiwać. Mówi, że lepiej znaleźć służącego. Bardzo śmieszne, nie? Może i ma rację, ale co ja poradzę, że marzę o miłości, która nigdy się nie skończy? Na taką warto czekać, prawda?

      Zręcznym wybiegiem omijamy sąsiadkę z trzeciego piętra. Wybaczcie nam to, ale, doprawdy, nie wszystkich musimy lubić, tak? I mamy prawo nie podawać powodu, prawda? Dziękujemy za wyrozumiałość i za przyzwolenie na brak konsekwencji, na, by tak rzec – człowieczeństwo, choć to może za mocno powiedziane.

      A co u naszego ulubieńca? Profesor właśnie wyskoczył przerażony z autobusu – pomylił linię. Nim dotrze do pubu na spotkanie z kolegami i stanie się to, na co wszyscy czekamy, minie kolejne pół godziny, więc wykorzystajmy to niefortunne zdarzenie i pozostańmy w rozdziale drugim, by udać się do Pani Małgosi ze sklepu. Zastajemy ją w chwili zamykania sklepu.

     Ech… Chciałabym, żeby profesor kiedyś został dłuższą chwilę, porozmawiał ze mną. Wciąż gna do domu i nie ma czasu. A ja tak go lubię! Ma w sobie to coś, co mnie ciągnie do niego. Bardzo bym chciała się tego doczekać.

      Dziękujemy pani Małgosi może ciut za szybko, ale musimy już przejść do rozdziału trzeciego, ponieważ Darek dołączył do Pawła i profesorowi zostało bardzo niewiele, by dotrzeć na miejsce spotkania.

 

 

Rozdział trzeci, w którym poznamy najbliższych kolegów profesora i doczekamy się tego, na co wszyscy czekamy

 

Przy stole siedzą już Paweł i Darek. Brakuje Janusza – ostatniego ze szkolnej paczki, obecnie mieszkającego w Chicago (darczyńcy piżamy w lilijki!).

       Paweł, z zawodu grafik komputerowy, mówi z wielkim przejęciem:

    ― … no i wyobraź sobie taką sytuację. Dzwoni do mnie człowiek ze znanej agencji reklamowej. Mówi, że widział moje portfolio, zna mnie ze środowiska grafików i fotografów i proponuje mi pracę na etacie za – uwaga! – piętnaście złotych brutto za godzinę. Mnie zatkało, milczę, zastanawiam się, co odpowiedzieć. Facet nalega na decyzję, bo mu się spieszy, potrzebuje na już człowieka z umiejętnościami i doświadczeniem, i ponagla mnie: przecież są inni na moje miejsce i tak dalej. Ja mu na to: bardzo panu dziękuję za wspaniałą propozycję, ale jako rozwoziciel pizzy zarobię siedemnaście złotych na godzinę. Facet klnie i rzuca słuchawką. Kurwa, człowieku, w jakim my kraju żyjemy? Jeśli niewykwalifikowani będą zarabiać więcej niż fachowcy, to żaden spec ze swojej dziedziny tu nie zostanie, tylko spierdoli na Zachód. O to komuś chodzi? Komu? Komu na tym zależy? Co to za myślenie?! Przecież to my sami tworzymy nasz kraj i jeśli tak postępujemy, to staniemy się robotniczym zapleczem Europy! Ja pier…

      Paweł wypija pół kufla piwa na raz. Darek milczy zamyślony.

    ― Co z Januszem? Przyleciał? ― Pyta Paweł.

    ― Dzwonił wczoraj do mnie, że go grypa rozłożyła i nie przyleci. ― Odpowiada Darek.

    ― Cholera. Miał coś dla Włodka, coś ważnego.

    ― Tak, jakąś mega niespodziankę.

    ― I co teraz?

    ― Mamy połączyć się z nim przez Skype’a, gdy Włodek przyjdzie.

    ― Aha.

      Panowie zamówili piwo i zamilkli nad kuflami. Profesor jeszcze nie dojechał z powodu korka w Al. Niepodległości, więc wróćmy na chwilkę do rozdziału drugiego, by porozmawiać z Nataszą. Niestety, Natasza biegnie do pokoju dziecka, bo zaczęło płakać, a w domu jest sama i  nie może z nami porozmawiać. Mówi się trudno – wracamy do pubu.

      Jest nasz profesor! Wchodzi do pubu i już za chwilę stanie się właśnie to, na co wszyscy czekamy. Co za radość!

      Paweł w międzyczasie kończy relacjonowanie swoich perypetii małżeńskich.

    ― …no i wiesz, ja chcę, potrzebuję, a Iwona jak lód. Do poczęcia dziecka bzykaliśmy się jak szaleni, a teraz? Jest matką, ma misję! ― Paweł wydyma usta przedrzeźniając żonę. ― Dniami i nocami zajmuje się dzieckiem, jakby miało roczek, a przecież za rok pójdzie do szkoły! Setki razy rozmawiałem o tym. Nic. Ile można czekać? Muszę sobie znaleźć jakąś fajną dziwkę.

    ― Chcesz korzystać z usług prostytutki? ― Darek uniósł brwi.

    ― A co masz przeciwko prostytutkom? Mało to związków przetrwało dzięki dziwkom?

      Darek dostrzega Włodka.

    ― Cześć Ciapa! ― Woła Darek.

      Profesor podchodzi do stolika, wita się z kolegami, zamawia piwo i siada. Patrzy pytająco na zakłopotane miny kolegów. Paweł wyciąga z torby książkę o igraszkach łóżkowych i mu podaje. Włodek, rumieniąc się, dziękuje, po czym nieporadnie chowa książkę do plecaka.

    ― A gdzie Janusz? ― Pyta profesor.

    ― Janusza nie będzie, chory. ― Mówi Paweł. ― Mamy się z nim połączyć, bo ma da Ciebie jakąś wiadomość.

    ― To wypijmy za przyjaźń i łączmy się. ― Darek wzniósł kufel, twarde szkła jęknęły, upili po łyku.

      Darek wyciągnął tablet, połączył się z wifi pubu, odpalił Skype’a. Wpierw na ekranie pojawił się czerwony nos Janusza, potem jego załzawione oczy. Uśmiech miał serdeczny, choć choroba nadała mu nieco groteskowego wyrazu.

    ― Hello fellows! ― Janusz pomachał ręką.

    ― Cześć, głąbie! ― Zaśmiał się Paweł.

    ― Słuchajcie ― mówi Janusz. ― Czuję się okropnie, więc krótko i na temat. Włodek, chłopie kochany, muszę ci powiedzieć, że to historia niesamowita. Coś ty nawyrabiał?! Miller przysyła mi swoje książki do tłumaczenia z polskiego na angielski, rozumiesz? Gdy pojawił się twój ulubiony opis o ciągnięciu za sobą stóp przez zmęczonego Brux’a, wiedziałem, że to ty, stary wariacie, tłumaczysz jego książki. A ten pisarzyna daje mi twoje tłumaczenie, żebym przełożył na angielski, lekko przerabia i je wydaje. Włodek, jaja jak berety! Mówię mu, że wiem o tym fortelu, więc pyta mnie, co mógłby dla ciebie zrobić, jak mógłby ci się odwdzięczyć. Ja mu na to, że marzysz o podróży do Barcelony, żeby rozsypać prochy Oli w morzu. No i Miller kupuje bilet z Warszawy do Barcelony i z powrotem i daje mi go, żebym ci zawiózł, ale ta pierdoła, zamiast kupić bilet otwarty, kupił lot w przyszłym tygodniu, a ja chory jestem, więc ci go nie przywiozę. Za to w biurze Lotu w Chicago załatwiłem, że możesz ten bilet odebrać w Warszawie i lecieć. Super to załatwiłem, nie? Cieszysz się?

      Profesor zamarł. Siedział sztywny, jakby go kto zamroził. Paweł i Darek patrzą na niego, chrząkają, pokasłują, szturchają, ale wszystko na nic.

    ― Miller nie ma ci za złe, że tak robisz, rozumiesz? On dzięki temu wypłynął w Stanach i zaczyna zbijać kasę. Co tak siedzisz?

     Profesor otrząsnął się.

     ― Nie o to chodzi – powiedział wreszcie.

    ― To co jest? ― Janusz niecierpliwił się.

    ― O tej porze roku, w Barcelonie, woda ma temperaturę poniżej dziesięciu stopni… Nie wejdę…

      Panowie spojrzeli po sobie zdumieni. My również jesteśmy zaskoczeni, bo przecież stało się to, na co czekaliśmy. Widać profesor nie jest jeszcze gotowy na ostateczne rozstanie.

    ― Trudno, chłopie ― mówi w końcu Paweł. ― To teraz pojedziesz sobie turystycznie, a z prochami musisz poczekać na lato. To już niedługo.

 

 

Epilog

 

     Chcieliśmy jeszcze kilka ważnych kwestii poruszyć, obiecaliśmy odwiedzić Nataszę i kilka innych osób, opowiedzieć o Marcie, ale nie będziemy wracać ani do rozdziału pierwszego, ani następnych.

      Włodek skorzystał z biletu od Millera. Siedzi na ławce w Barcelonie, patrzy na morze i delikatnie głaszcze wieko marmurowego słoja.

      Posiedźmy z profesorem cichutko, żeby mu nie przeszkadzać, najlepiej na ławce obok. Niech doprowadzi wewnętrzną walkę do końca, niech się przełamie i podejmie decyzję o pozostawieniu przeszłości w spokoju, przesunięciu jej na właściwe miejsce.

      Pobądźmy z nim w ciszy i zadumie.

      

      A sami skupmy się na tym, co dla nas ważne.

      

      I na tym, na co czekamy.

      

 

 

Warszawa, luty 2017