Miniatury literackie. Blo(k) z myśli dojrzałego mężczyzny.

Nowy Świat

 

Sobota. Dla wielu Wielka lub po prostu wolny dzień, dla innych paschalna, a jeszcze innych Jare Gody. Siedzę przy kawiarnianym stoliku na Nowym Świecie. Księżyc w pełni przygląda mi się badawczo. Pierwszy dzień wiosny, kulturowo rzecz traktując, zaowocował ciepłym wieczorem, który wzmacnia tchnienie nadziei na odnowę, odrodzenie sił witalnych, odmłodzenie, dobre plony.

      Cieszę się temperaturą miasta. Natężenie ruchu wzmaga się, głosy przechodniów jakby jaśniejsze, nie tłumione chustami, szalikami, włosy uwolnione spod czapek i kapturów błyszczą w świetle latarń. A ja, w tej zawierusze, spokojnie raczący się myślami z papierosem i piwem.

      Bar jest prowadzony przez kobietę o coraz starszym sercu. Często tu dawniej bywałem. Przyglądam się stałym bywalcom. Poszarzeli. Nad oparciami zaokrąglone plecy, siwizna, przerzedzenia, słabsze głosy, mniej słów w kieliszkach. Rysia, jak zwykle cała w różowym stroju, z pierścionkami, bransoletkami, kolczykami, siedzi ze znajomymi. Puder nie daje rady zamaskować wieczornego męskiego zarostu. Wdzięczenie się do wysokiego bruneta ośmiela wódeczką. Markotnieje, wstaje, macha ręką, mówi „pa” i wychodzi. Bokser, jak go nazywam z racji wklęsłej nasady nosa, który kojarzy mi się teraz z Myślicielem Rodina, podpiera głowę zanurzony w rozmyślaniach. Nawet nie zaczepia mnie ani starszego pana w kapeluszu, który także należy do świata tego baru. Owinięta luźno wokół szyi dżentelmena czerwono-niebieska apaszka spływa końcówkami pod wciśniętą za kamizelkę białą koszulę. Ozdobne guziki kamizelki łypią równym szeregiem spod ciemnej sztruksowej marynarki na kobietę, na której kruchym ciele czerwienią się kapelusik i żakiet (mimowolne skojarzenie z Mariee Chagalla rozbawiło mnie), zaś czarna spódnica kontrastuje z opartym o kolano kieliszkiem białego wina, w którego tafli odbija się tęgi gość, rozmawiający głośno przez telefon. Mężczyzna kręci nerwowo szklanką z piwem. Gwałtownie wstaje, wykrzykuje przekleństwa, wrzuca napoczętego papierosa do popielniczki i wychodzi, pchając przed sobą wzburzenie. Chwilę potem bokser też odchodzi, a po nim czerwony żakiet unosi kapelusik w stronę Alei Jerozolimskich. Pozbawione obiektu obserwacji guziki, chowają się pod marynarką. Starszy pan podnosi się z eleganckim trudem i idzie na przystanek.

      Kobieta, która zwykle towarzyszy wpatrzonemu w barowy telewizor mężczyźnie, wychodzi na zewnątrz. Pomaga starzejącemu się sercu, sprzątając po gościach, za co dostaje kieliszeczek czystej i inne gratisy z baru. Siada przy stoliku po wzburzonym, bierze papierosa, zaciąga się z lubością i nabożnie dopija pozostawione piwo. Dar losu rozluźnia jej ciało, miękko dopasowując do krzesła. Przeciąga chwilę aż po filtr papierosa. Wstaje, zbiera szkło ze stolików i popielniczki i zanosi do środka. Wraca ze ścierką, przeciera blaty, podnosi śmieci spod stolików, znika. Zostaję sam.

      Przyglądam się przechodniom. Głównie młodzi ludzie. Piękni. Zastanawia mnie, że widzę więcej kobiet niż mężczyzn. Natychmiast rozpoznaję te, które mają partnerów. Nie rozglądają się, nie zwracają uwagi na mężczyzn. Szukające obdarzają mnie spojrzeniem to przelotnym, to badawczym. Zakochane uśmiechają się bardziej do siebie niż do innych, mniej szczęśliwe zaś są powściągliwe, choć uważne. Zdesperowane idą wolniej, by mieć czas na przyglądanie się i analizy. Pary mogę podzielić na te, które dopiero się poznają, te, które się zakochują, takie, co właśnie się kochają i te, których miłość wydała już owoce. Widzę też kobiety patrzące na siebie uważnie i obejmujące się czule oraz mężczyzn idących bardzo blisko siebie lub ukradkiem trzymających się za ręce.

      Dwoje, w średnim wieku, przystają tuż obok. Mężczyzna patrzy uważnie w jej oczy i pyta:

      ― Mam chodzić na siłownię?

      ― Nie.

      ― To dobrze, bo tu nie chodzi o to, że chcę być gruby czy zaniedbany, ale nie tak chcę się starać.

      ― Dobrze.

      Dziewczyna całuje go, odchodzą.

      Piękny wieczór. Początek wiosny. Może kolejny początek wszystkiego? Idę Nowym Światem i patrzę na ludzi. Patrzę i mijam. Pozwalam, by mnie minęli. Mijanie. Mijanie się. Ile życia mija w mijaniu? A na mijaniu ile? Każdy człowiek to inny świat. Ile światów się minie? Może rzeczywiście jest tak, jak powiedziała Ann Deveria*, że życie idzie swoją drogą, a my swoją? Mijamy się. Ale też spotykamy. Nowych ludzi. Nowe światy. Nowe okazje na spełnienie pragnień.

      Wstępuję na whisky na Krakowskim. Pełno, gwarno, ciekawie, miło. Na schodkach wokalistka, obok na krześle gitarzysta. Dobrze im wychodzi. Jestem za szybą swoich myśli, obserwuję, czasem podsłuchuję ludzi z boku. Rosjanie, Hiszpanie, gdzieś dalej ktoś mówi po angielsku.

      Przy stoliku obok siedzi mężczyzna. Jest spięty. Nerwowo łyka piwo, rozgląda się. Wstaje na widok ładnej kobiety, która z radością go wita. Jest w niej łagodność, lekkość, otwartość. Całuje ją pospiesznie, byle jak, co zmienia jej nastrój. Siadają. Kelner słucha, kiwa głową, odchodzi. Częstuje ją papierosem, palą, patrzą na siebie, rozmawiają. Duet kończy występ, słyszę ich głosy.

      ― Czemu tu? Dlaczego nie chciałeś przyjechać do mnie? ― pyta ona.

      ― Chciałem ― odpowiada. ― Jednak… najpierw muszę ci coś ważnego powiedzieć.

      Kelner przynosi drinka dla niej i piwo dla niego.

      ― Chcę się z tobą kochać, uwielbiam się z tobą kochać…

      Tuż przy płotku baru zderzyły się dwie osoby na elektrycznych hulajnogach. Kobieta zachwiała się i wpadła na chłopaka, jadącego z przeciwka. Pomagają sobie wstać, otrzepują się. Ona przeprasza, on się śmieje. Zderzyli się, spotkali. Życie i jego drogi. Oni i ich drogi. Każde pojechało w swoją stronę.

      ― Poznałem kogoś ― mówi on. Kobieta słucha, bardzo się stara, by twarz była niema. ― Chcę być fair. Chcę się z tobą kochać, dziś, ale być może to będzie ostatni raz…

      ― To dlatego nie odzywałeś się od tygodnia. ― Pokiwała głową.

      ― Musiałem się upewnić, czy to może być coś poważnego, dla mnie poważnego, dlatego nie dzwoniłem. Nie chciałem ci mówić wcześniej, znaczy za wcześnie, bo… wiesz… A przede wszystkim nie chciałem cię zranić.

      Zapadła cisza. Między nimi zapadła. Świat wokół wiruje, śmieje się, przerzuca słowami, pachnie perfumami, kwiatami, alkoholem, papierosami, spalinami.

      ― Ja też kogoś poznałam. Chciałam ci już wcześniej o tym powiedzieć, ale nie dzwoniłeś. Dobrze zrobiłeś umawiając się tu. Gdybyśmy spotkali się u mnie, byłoby trudniej.

      Policja przejechała z interwencją, mącąc chwilowo porządek świata i bieg zdarzeń w oddali. Przy stoliku obok nich usiadła kobieta w wieku około czterdziestu lat. Zamówiła wino i siedziała wpatrzona w swój smartfon.

      ― Nie, nie chcę tak… pożegnalnie ― powiedziała. ― Myślałam o tym, że może powinniśmy się rozstać w ten sposób, ale nie, nie było by to szczere. Łzawa namiętność to nie dla mnie.

      Mężczyzna rozluźnił się. Oparł na krześle, spokojnie popijał piwo. Patrzył na nią. Posmutniał, gdy zatrzymał wzrok na jej piersiach.

      ― Też tak myślę. ― Brak przekonania w jego słowach zakrzyczał przejeżdżający samochód Straży Miejskiej.

      ― Jesteś jak zwykle aksamitny. ― Uśmiechnęła się do niego. ― Nie chciałeś mnie zranić? Nie zraniłbyś. Znasz przypowieść o Królu Salomonie i dwóch matkach? ― Mężczyzna zamyślił się. ― Nie musisz znać, to nie wstyd. Opowiem ci w skrócie. Do króla przyszły dwie kobiety. Obie uważały się za matkę dziecka. Król miał rozstrzygnąć, która z nich będzie wychowywała dziecko. Salomon polecił rozpłatać je i każdej dać połowę, wtedy jedna powiedziała, że nie chce śmierci i odda dziecko tej drugiej, zaś druga przystała na pomysł króla. Ja jestem tą pierwszą kobietą. Nie chcę martwej połowy. Cieszę się, że poznałeś kogoś dobrego dla siebie. Nie jestem zazdrosna, nie życzę ci źle, wręcz przeciwnie. Liczyliśmy się z tym, że kiedyś to może nastąpić. Znamy się ile? Osiem lat?

      ―  Dziesięć.

      ― Dziesięć?

      ― Poznaliśmy się w grudniu dwa tysiące dziewiątego roku. Zaczęliśmy pisać do siebie maile. A spotkaliśmy się w styczniu.

      ― No widzisz. I po tylu latach miałabym czuć się skrzywdzona?

      ― No wiesz… Jesteśmy kochankami, ale wiele razy mówiłaś mi, że mnie kochasz.

      ― To prawda, kocham cię, ale jest to miłość… Chcę, byś był szczęśliwy. Tak cię kocham. To jest moja miłość.

      ― Ja też chcę byś była szczęśliwa.

      Znów cisza między nimi. Wieczór pęczniał, a oni patrzyli na siebie.

      ― Nie pokochamy się dziś ― powiedziała. ― Źle bym się czuła wobec Wojtka, gdybym to zrobiła. A ty? Jakbyś się czuł wobec niej?

      ― Nie daliśmy sobie jeszcze słowa… Ja nie dałem, ani jej, ani sobie, ale tak, czuję, że nie chcę zrobić jej tego. I sobie nie chcę.

      ― Och ty, zawsze coś takiego powiesz, że… ― Pokiwała głową.

      Dopiła drinka, wstali. Uścisnęli się mocno i długo. Pocałowali namiętnie. Ona uśmiechnęła się szeroko, pogładziła go czule po policzku i odeszła. Usiadł. Westchnął głęboko, rozejrzał się nieuważnie. Dociekliwie natomiast wpatrywał się w szklankę z piwem.

      Wróciła po chwili. Wstał zaskoczony. Strzeliła go soczyście w policzek i odeszła. Zachwiał się. Upadł na chodnik. Przewrócony stolik uderzył go w twarz. Pomogłem mu uwolnić się z obrusa, posadziłem na krześle. Czterdziestolatka chusteczką tamowała krwotok z nosa. Kelner pobiegł po lód.

      ― Po co? Dlaczego? Nic nie rozumiem ― wymamrotał.

      ― A ja tak.

      ― Ciekawe skąd? ― Żachnął się.

      ― Bo też jestem kobietą.

      Podałem mu lód zawinięty z serwetę. Przyłożył do nosa.

      ― I myślę, że to jeszcze nie koniec ― powiedziała kobieta, ścierając czystą chusteczką krew z jego spodni.

      Krwotoki mijają. Ten także. Mężczyzna uspokoił się przy nowym piwie i papierosie. Świat zapomniał o incydencie i ruszył swoją drogą. Do czterdziestolatki dołączyła rówieśniczka, hulajnogi bezkolizyjnie woziły ludzi, kelner się uwijał, klienci bawili. Zapłaciłem, zgasiłem papierosa, dopiłem whisky. Zarzuciłem torbę na ramię, wstałem, by wrócić na Nowy Świat. W przejściu minąłem się z kochanką mężczyzny, która podeszła do niego wolno, przepraszająco. Powiedziała mu coś, wzięła za rękę. Poddał się. Zniknęli w tłumie.

      Idę, patrząc ciepło w oczy księżyca w zenicie. Śledzi moje kroki. Chwilami zwycięża w konkurencji z iluminacją miasta, przypominając, że mam swój cień. Ten jeden. Ten naturalny. Jedyny prawdziwy. Wracam na Nowy Świat. Cień, jak przeszłość, będzie ze mną. I dobrze. Niech będzie. Niech się przypomina i pomaga.

      Świat zatoczył koło. Jak co roku. Nic nie ominął. Może iść nową drogą, może kontynuować. Wszystko może. Bo to Nowy Czas. Nowy Świat.

 

Warszawa, kwiecień 2019

 


*Postać z powieści „Ocean morze” A. Baricco