Miniatury literackie. Blo(k) z myśli dojrzałego mężczyzny.

Władysław

Władysław

1

Od pewnego czasu jaja kojarzyły mu się wyłącznie z lubieżnością, a jak na złość w każdej restauracji na śniadanie serwowano przede wszystkim jajecznicę. Poirytowanie rosło, gdy zachodził do kolejnych lokali. W końcu zrezygnowany klapnął na krzesło w kawiarni. Nie miał sił iść dalej. Zamówił kawę i drożdżówkę. Jaja wzbudzają dzikie żądze, a dla niego to zbyteczne i wręcz niestosowne – myślał. Podwyższony cholesterol to kara za tę lubieżność.

Zdegustowany spojrzał na malutką filiżankę kawy. Dawniej kawa to była kawa. Wsypywali dwie czubate łyżeczki do szklanki i zalewali wrzątkiem po brzeg. Teraz mówią, że to espresso i każą płacić, jak za dwie małe paczki kawy mielonej w sklepie. Złodzieje! Ukradkiem wsypał trzecią łyżeczkę cukru i głośno mieszając, powiódł wzrokiem po ulicy, przybierając pozę dumnego człowieka.

Przedpołudniowe słońce wyciągnęło turystów z domków, pokoi i apartamentów. Jedni szli zjeść, inni szykowali się na plażę. Skwaszony narastającym zgiełkiem siorbnął i rozłożył Super Express. „Zabiła syna dla pieniędzy?” – grzmiał nagłówek.

— Wreszcie coś z życia wzięte — powiedział z zadowoleniem i już miał zagłębić się w artykuł, gdy jego uwagę przykuł podjeżdżający autokar. Teoretycznie nic dziwnego w sezonie wakacyjnym, ale na tak małej uliczce było to niezwyczajne. Pojazd zatrzymał się naprzeciw kawiarni. Drzwi otworzyły się. Nikt na autobus nie czekał, nikt nie wysiadał. Mijały minuty, a autobus stał i buchał gorącymi spalinami. Władysław odniósł wrażenie, że nikt poza nim nie zauważył w tym niczego niezwykłego. Ludzie przechodzili obok i nie psioczyli, że utrudnia przejście. Nikt nie zaglądał do środka, nikt nie jęknął nawet z powodu duszących spalin. Jakby go nie było. Władysława zastanowiło, dlaczego nie widzi kierowcy. Poczuł podekscytowanie. Chciał wstać i zbadać sprawę. Wahał się. Z jednej strony mogłaby to być wreszcie jakaś ciekawa przygoda w ustabilizowanym zasadami życiu. Z drugiej rozwiązanie mogłoby okazać się kolejnym dowodem na to, że zawsze jest jakieś racjonalne wytłumaczenie wszystkiego, co widzialne. Gdy tak się zastanawiał i kręcił na krześle, drzwi zamknęły się i autokar odjechał niespiesznie. Z trudem powstrzymywał się od powiedzenia sobie, że znów zabrakło mu odwagi, by wyjść naprzeciw przygodzie, odegnać nudę choć na chwilę.

Tymczasem kolorowy tłum przeciskał się przez bramkę alejki prowadzącej na plażę. Pokrzykujący dorośli, piszczące dzieci, wielobarwne ręczniki, dmuchane piłki, koła i zwierzęta, materace, parawany oraz wszelkiego asortymentu akcesoria plażowe, wszystko to sprawiało wrażenie, że idą wyznawcy jakiegoś pogańskiego boga. Wzdrygnął się i szybko w myślach zmówił Ojcze Nasz oraz trzy zdrowaśki. Dawniej myślał, że te dwie modlitwy są sprzeczne, bo czyż można modlić się do kogoś innego niż Bóg? Ale ksiądz Mojzesowicz wytłumaczył mu, jak należy rozumieć pierwsze przykazanie, wziął „co łaska”, czyli minimum dychę i wygładził myśli małego Władka.

Od najmłodszych lat dużo rozmyślał. Zauważał niespójność i paradoksy rzeczywistości. Nie bał się zadawać trudnych pytań, drążył, wątpił, szukał. Dorośli tłumaczyli mu świat w opozycji do jego doświadczeń i przemyśleń, co sprawiało mu ból. Czas jednak strzępił mu skrzydła, osłabiał zapał, zacierał granice i Władek coraz bardziej dostosowywał się do życia w społeczeństwie. „Tak łatwiej żyć, wnusiu”- mówiła babcia, głaskała go po głowie i dawała czekoladki.

Ostatnia wielka zmiana nastąpiła po śmierci Jana Pawła II. Skutkowała czymś o wiele większym niż zaniechanie jedzenia kremówek. Czuł się, jakby stracił największe oparcie w pędzącym ku zagładzie moralnej świecie. Miał teraz 72 lata. Nie wyzbył się buntu, więc cierpiał wewnętrznie, ale i nauczył się publicznie tego nie okazywać. Żył skromnie, godziwie, nauczył się odmawiać sobie wielu dóbr, żyć w anonimowości, bogobojnie, w czystości cielesnej i ufności w słowa kapłanów.

 

2

Usłyszał bicie dzwonów. Odruchowo spojrzał na zegarek – była jedenasta. Rybackie domki zasłaniały kościół, widział tylko wieżę. Na uliczce pojawiło się kilka osób ubranych na czarno. Nie rozmawiali, stanęli w skupieniu. Mężczyźni zapalili papierosy. Zdawało mu się, że słyszy zawodzenia żałobne, ale nie był pewny, tłum gęstniał, a jego mózg mógł sięgnąć do wspomnień z dzieciństwa na wsi. Jest człowiekiem wszechstronnie wykształconym, więc nie zawsze ufa temu, co słyszy i widzi.

Zastanowił się nad wspólnotą tych ludzi. Są mieszkańcami małej miejscowości, znają się od dziecka, znają rodziców swoich kolegów, ich krewnych, sąsiadów. Wiedzą o sobie wszystko. Czy chciałby należeć do nich? Jest tylko gościem, wczasowiczem, a z nich emanowała godność. Codziennie stykał się z ich uprzejmą rezerwą wobec turystów. Przypomniał sobie swój awans z kierownika PGR na urzędnika w ministerstwie rolnictwa. Pamiętał dumę, która prostowała mu plecy, wydymała usta, unosiła głowę, gdy wsiadał do autobusu PKS i żegnał rodzinę oraz garstkę znajomych na przystanku. Więc chciałby być teraz jednym z nich, mieszkańcem nadmorskiego miasteczka? Nie. Osiągnął za dużo, by się cofnąć do lokalnej wspólnoty. Udusiłby się. Niemal poczuł na szyi pętlę przynależności.

Tłum wyznawców piaszczystego cielca znikał z relikwiami w bramce, rozmywał się w alejce prowadzącej na plażę. Miasteczko pustoszało. Robiło się coraz ciszej i kameralnie.

— Pewnie więcej niż połowa z nich to Żydzi — burknął do siebie. — Naoglądali się TVN-u, fitnesów i idą świecić golizną, żłopać piwo, czytać Wyborczą i oglądać porno na tych swoich smartfonach. Ohyda!

Grymas obrzydzenia wykrzywił mu usta. Zna takich ludzi. Wielu podobnych widział w ministerstwie. Warszawa była ich pełna. Wtedy to była elita. Był świadkiem ich bogacenia się, pychy. Z czasem nauczył się kryć rozczarowanie, że ideały socjalizmu były zdradzane przy biurkach i wyśmiewane przy wódce, a pod blatami płynęła godność w kopertach. Słuchał opowieści o urlopach nad morzem, jachtach, domach letniskowych, samochodach, mieszkaniach. Napatrzył się na rosnące fortuny i zrozumiał, że uczciwy człowiek jest biedny, a bogaty dorobił się na układach i przez korupcję. Albo jest złodziejem. I najpewniej Żydem.

Tak myśli o ludziach do dziś, z wyjątkiem duchownych, a zwłaszcza dawnego proboszcza Mojzesowicza ze swojej parafii, bo przecież, jak mówiła babcia: „Największym wstydem dla każdej wsi, czy miasta, jest mieć lichy kościół i biednego proboszcza”. Dlatego trzeba dawać dużo na tacę i o nic nie pytać, bo ksiądz to pasterz i wie więcej niż tuziny wiernych. Nawet jeśli zhańbi jakąś wieśniaczkę, to trzeba wiedzieć, że tylko on, ksiądz-pasterz, wie i rozumie, gdzie leży granica między świętością a człowieczeństwem. „Co wolno księdzu, to nie chłopu” – mawiała babcia. Ciągnęły się za nim plotki, że jego matka jest córką Mojzesowicza, a on sam też jest jego synem, ale nigdy w to nie wierzył, nie widział podobieństwa. Matka i babka zaprzeczały, kazały żyć godnie i w pokorze. Teraz, kiedy po raz pierwszy wygrał kilka tysięcy w Lotto i stać go było na wakacje nad polskim morzem, mógł usiąść sobie w kawiarni i patrzeć na innych wczasowiczów bez wstydu, bez zazdrości. Stać go było na to.

Silne ramiona rytmicznie kołysały niewielką trumną. Trębacz bezlitośnie przeciągał frazy marszu żałobnego Chopina. Na wyludnionych ulicach ich żałoba nabierała szczególnego dostojeństwa. Patrzył na nich w zadumie. Wyobraził sobie, że leży w tej trumnie, że jego duch przedostaje się przez wieko, unosi i ocenia szczerość bólu rodziny i znajomych. Oszustom szepcze do ucha o mękach piekielnych, szczerym obiecuje wstawiennictwo w niebie.

Gdy ostatni członek konduktu zniknął mu z oczu, wrócił do lektury gazety. Nie doczytał pierwszego akapitu, gdy usłyszał silnik autokaru. Pojazd zatrzymał się w tym samym miejscu, co poprzednio. Otworzyły się drzwi. Silnik buczał. Władysław rozejrzał się uważnie. Tak jak poprzednio, nic się nie działo. Było pusto. W oddali dostrzegł jedynie starca z siwą brodą i fajką w ustach, śpiącego w cieniu drzewa.  Wyleniały pies położył łeb na stopie mężczyzny. Nikogo więcej nie widział. Nie było śladu kelnerek, które zwykle krzątały się pod parasolami. Nie jechał żaden samochód, motor, rower. Ani jednego spacerowicza, mieszkańca, dziecka, ptaka. Znów zdawało mu się, że autobus jest bez kierowcy. Chciał się upewnić, ale powstrzymywał go strach. „Ciekawość to pierwszy stopień do piekła” – mawiała babcia. Nie bardzo wiedział, czego boi się bardziej: czy tego, co zobaczy w autobusie, czy tego, czego tam nie zobaczy.

Drzwi zamknęły się. Autobus nie odjechał. Sytuacja zmieniła się o tyle, że jeśli nawet podejdzie, to i tak nie rozwiąże zagadki – okna są zbyt wysoko, szyby przyciemniane. A może spisać numer rejestracyjny? Tak, przecież dzieje się coś dziwnego! Jeśli okaże się, że to coś ważnego, będzie mógł złożyć zeznania na policji i znów poczuć się kimś ważnym, potrzebnym, jak dawniej: ku chwale ojczyzny i jego ludu! Przypomniał sobie, jak doniósł na kolegę z ministerstwa. Od pewnego czasu podejrzewał go o malwersacje środków publicznych. Bardzo dziwne wydawało mu się, że ma dwadzieścia lat młodszą żonę, ogromny złoty sygnet, zachodni samochód i daczę nad jeziorem. Zeznawał pewny siebie, duma go rozpierała, że czyni coś wartościowego dla społeczeństwa. Gdy śledztwo umorzono, nie mógł zrozumieć, dlaczego podejrzany kolega awansował na wiceministra.

— Nieważne, co się robi, syneczku, i co się ma, ważne jakim się jest — zacytował cicho babkę. A on jest biedny, więc uczciwy. Nikt mu nie zarzuci, że kradnie i kłamie. Sumienie ma czyste!

Gdy sięgał po pióro, by zapisać numery, autobus ruszył. Zawiedziony rozejrzał się. Starzec pod drzewem spał dalej. Nie było psa. Fajka leżała na ziemi. Usłyszał znaną melodię graną na pogrzebach na trąbce. Zawodzenie leniwie rozchodziło się w gorącym powietrzu.

 

3

Gdy trąbka skończyła żałobną pieśń, zerwał się silny wiatr. Zrobiło się ciemno, groźnie. Parasole zaczęły chwiać się i łopotać. Kelnerki zbierały serwetniki i menu ze stolików, kelnerzy rzucili się dociążać podstawy parasoli. Lunął niezwykle rzęsisty deszcz. Krople były ogromne. Po chwili ulicami płynął wartki potok, porywając kosze na śmieci. Tłum zawiedzionych gniewem Boga plażowiczów wdarł się na ulicę. Przemoczeni i potargani zmagali się z płynącą wodą, chroniąc pospiesznie spakowane torby. Dmuchane piłki i zwierzaki, porwane przez wodę, płynęły w dal. Pareo szybowały nad dachami.

— A dobrze wam tak, paskudne żydowskie świnie — warknął pod nosem z zadowoleniem.

Wczasowicze chronili się w restauracjach. W jednej chwili stacje radiowe rozpoczęły walkę o słuchacza, zagłuszając nawałnicę. Kobiety wycierały włosy, mężczyźni zajmowali się uratowanymi relikwiami, dzieciaki paćkały się lodami i goframi. Zapachniało piwem, kawą i ciastkami. Władysław cierpiał. To ukradkiem podglądał kobiety, to krzywił się na rozkapryszone bachory, to zerkał z pogardą na mężczyzn. Na jego nieszczęście w pobliżu były wyłącznie zgrabne i młode kobiety w bikini. Jedne zajęte okiełznywaniem dzieci, inne przywracaniem urody. Jego spodnie zrobiły się za ciasne, twarz piekła. Tubalnym głosem zabrzmiało mu w głowie dziewiąte przykazanie. Odwrócił się. Przypomniał sobie te rzadkie chwile zbliżeń z żoną. Pamięta, że czuł się wtedy jak zwierzę, nie jak cywilizowany i wykształcony człowiek. Mimo, że byli małżeństwem, wciąż miał wrażenie, że grzeszą. I jeszcze te okropne chwile, gdy czuł podniecenie na widok młodych i zgrabnych dziewczyn, kobiet. Jak teraz. Nienawidzi się za to.

Chmury oddaliły się, upał wrócił. Na dziś zapowiadano tylko przelotne opady. Wiedział o tym, bez względu na plany zawsze rano sprawdza prognozę pogody. Innowiercy płacili plastikowymi pieniędzmi i wracali na plażę. Nie znosi plastikowych pieniędzy, woli prawdziwe. Lubi ich dotykać, czuć fakturę i zapach farby. Nie ma karty płatniczej. Pomyślał o jej wyrobieniu raz i tylko dlatego, że można się łatwo wymówić od dawania napiwków. Znika poczucie winy.

Ponętne ciała znikały w alejce, robiło się cicho. Władysław odczuł pełną ulgę, gdy i radia umilkły. Zamówił herbatę. Zwykle słodzi dwie łyżeczki, ale wsypał cztery. Odgłos mieszania odbijał się echem od elewacji domów i wzmagał na pustych ulicach. A niech wiedzą, że pan pije. Polski pan! – uśmiechnął się z przekąsem.

Tak naprawdę, to nic do Żydów nie ma. Wkurza go, że święci w Ewangelii to Żydzi, to prawda, ale podziwia Żydów za ich walkę z Arabami. Chronią świat przed jeszcze większą zarazą. Dlaczego więc wiesza na nich psy? No a kto inny może być winny za jego nieudane życie? Za biedę, za nędzę? Wzbogacili się kosztem Polaków! Przecież gdyby nie oni, to miałby więcej. Gdyby nie oni, Jezus nie umarłby na krzyżu. I świat nie musiałby cierpieć biedy i poniżenia. A tak żyje pobożnie, w zgodzie z przykazaniami i naukami kapłanów i nic z tego nie ma. Pociesza się obietnicą, że przejdzie przez ucho igielne gładko, bo i uczciwy jest, i chudy, tak, ale czy aby nagroda będzie godna tego całego cierpienia, wyrzeczeń, upokorzeń?

Przywołał w pamięci sceny ze swojego życia: dzieciństwo, lata młodzieńcze, kariera zawodowa, małżeństwo i życie na emeryturze… wszystko takie nudne, pokorne, ubogie, żałosne, ułomne. Skrywane przez lata rozżalenie i rosnąca frustracja targały teraz jego wątłym ciałem. Rozpłakał się.

Autokar ponownie zatrzymał się w tym samym miejscu. Tak samo otworzyły się drzwi. Silnik pracował spokojnie i miarowo. Władysław wytarł nos w rękaw i rozejrzał się. Było pusto. Wydawało mu się, że po drugiej stronie ulicy widzi brodatego starca z fajką, uśmiechającego się życzliwie. Może to znak od Stwórcy? Może w autobusie czeka wielka nagroda za jego życie? Może to autobus do raju? Może aniołowie przybyli po niego? Podniósł się i poczuł, jak lekkie staje się jego ciało. Szedł w kierunku autobusu, lecz miał wrażenie, że się unosi. Z ufnością podążał w kierunku skrytego w mroku wnętrza autobusu. Czuł na twarzy łzy szczęścia. Czy usłyszał śpiew? Chór dziecięcy? Szum strumyka? Czy czuł zapach rajskich drzew, ciepło, radość?…

 

4

Nikt specjalnie nie przejął się losem Władysława. W prasie lokalnej napisano wzmiankę o smutnym końcu wakacji starszego człowieka, przy którym znaleziono dużo gotówki. Snuto domysły, że może to jakiś przedsiębiorca albo szef mafii, ale bez większego zaangażowania. Ciało zabrano z ulicy, nim turyści zasiedli do stołów restauracyjnych. Nie wspomniano o autobusie, starcu z fajką, wyleniałym psie. Ulewę opisano dokładnie. Poświęcono na to osobną rubrykę, gdyż zjawisko to było absolutnie wyjątkowe.