Cisza. Siedzę w jej środku. Oczy zamknięte, plecy proste, nogi skrzyżowane, dłonie otwarte na kosmos. Przepona łonowa regularnie wypycha powietrze w górę, po barki. Rytm, powtarzalność, wyciszenie. Nie udaje mi się całkiem wyciszyć myśli. Nautilusem przemierzam umysł. Usuwam próchnicę uczuć. W ustach wciąż jeszcze smak paprykarzu z piaskiem po niedawnej zażyłości.
Gdzieś w głębinach słyszę chrząkanie, szuranie, posapywanie. Wszystko ma wyraźną nutę zniecierpliwienia.
— Daleko jeszcze? — To Baba* naśladuje osła ze Shreka. — POK! — Wydaje z siebie dźwięk podobny do otwierania butelki. Nie otwieram oczu, uśmiecham się. — No! Już myślałam, że skamieniałeś. — Zaciskam zęby, by się nie roześmiać.
Poddaję się. Otwieram oczy. Baba siedzi na półce z książkami, oparta o grzbiet „Złego demiurga” i przyjacielsko obejmuje figurkę medytującego Buddy. Patrzy na mnie, macha nogami.
— Popatrz, oświecony — mówi do Buddy. — Gdyby nie ja, on też byłby świętym milczącym.
Wyłączam muzykę tybetańską i na tubie odnajduję Bakerloo. Orzeźwienie. Jazz, blues i rock w jednym. Stare dzieje. Bosko!
— Czytałam Twój wiersz — mówi Baba pstrykając Buddę w nos.
— Tak? — udaję brak zainteresowania. — I co?
— Jesteś zajebistym grafomanem.
— Dzięki — rzucam z sarkazmem.
— Mówię serio.
— Bardziej zajebisty, czy bardziej grafoman?
— Bardziej… — namyśla się z miną złośliwego bachora. — Bardziej zajebisty.
— Dziś jest Światowy Dzień Dobroci dla Zwierząt?
— Nie, jutro, ale wiersz podobał mi się. W swym charakterze przypominał mi zacinającą się maszynkę do strzyżenia. Rwie włosy, nierówno!
Podchodzę szybko do półki, ale Baba już zdążyła się skryć za książkami.
— Rozumiem, że dziś nie będziesz jadła śniadania.
— Mam jeszcze jedną muchę. Znalazłam w Zmorach Zegadłowicza! — Słyszę stłumiony przez książki głos Baby.
— No to smacznego.
— Jutro pójdę do Sterna. Trącę tam myszkę. Mysz u Anatola. Co za tytuł!
Zaparzam podwójne espresso. Piję stojąc przy oknie tarasowym. Patrzę na ściśnięty krajobraz. Drzewa skulone. Za nimi blada tafla rzeki. Zamarzła?
„…Woda styksowa….
– Zapłodniona jestem księżycem, kochanku najsłodszy…”**
Przepędzam zmory.
Przyleciały wróble. Słonina i ziarno czekają od wczoraj. Wyciągam czarną starą płytę i trach, upada na podłogę, kawałek się odłamuje.
— No, popatrz — mówię do siebie. — Po pierwszym obejrzeniu filmu Wejście smoka postanowiłem jednym szybkim ciosem karate złamać płytę grupy VOX. Była tak elastyczna, że nawet nogą nie dało rady. A tu? Płyta Piaf wysuwa się, upada brzegiem na dywan i uszczerbek za serce chwyta. Czy to znaczy, że sztuka jest krucha? Uruchamiam gramofon. Paryski wróbelek śpiewa.
Milordowym krokiem wracam do okna. Może w życiu jest tak samo? Kruche ma przetrwać?
— I pomyśleć, że wystarczy czasem, żeby pojawił się jakiś statek, by wszystko się rozdarło.***
— To właśnie pan, Milord? Ach, co za gość…no, no? Po coś pan lazł w ten port? Ech, po co panu to? Proszę się śmiać, Milordzie! I śpiewać proszę też. Ależ tak, Milordzie! Tańczyć, tańczyć czas! Brawo, Milordzie. Jeszcze, Milordzie…***
===========================================
*Jeśli nie znasz postaci „Baby”, zajrzyj na Baba z półki i następne w kategorii Baba.
** Cytat z powieście Emila Zegadłowicza „Zmory”
*** Odniesienie i cytat – piosenka E. Piaf „Milord”, tłumaczenie Andrzej Ozga.
Najnowsze komentarze