Miniatury literackie. Blo(k) z myśli dojrzałego mężczyzny.

Powódź

Powódz

 

Wybudziły mnie ptasie sensacje. Rywalizowały z jednostajnym buczeniem klimatyzatora za hotelowym oknem. Słońce zrzuciło ze mnie kołdrę, obnażając przepocone prześcieradło. Telefon wyświetlił godzinę szóstą z grosikiem, ale już wiedziałem, że nici ze spania. Znam siebie wystarczająco długo. A może lepiej byłoby powiedzieć, że bardzo? Długo brzmi wyjątkowo poważnie, tak przejmująco, przemijająco.

      W drodze do łazienki przyjemny chłód na wilgotnych plecach poświadczył skwar poranka. Blade światło wydobyło z lustra zmęczoną twarz jakiegoś mężczyzny. Nie uśmiechał się. Spojrzał na mnie lekko zaskoczony, dokładnie zbadał opuchliznę pod oczami, szarą cerę na policzkach, zajrzał w zamglone i spragnione kawy oczy. Drżącą ręką zmierzył poziom zarostu, czas na czole i w kącikach oczu. Potem długo się przypatrywał. Czyżby nie dowierzał fizjologii? A może pomyślał, że szukam porannego kamienia filozoficznego? Więc filozofia!

      — Lepsza filuterna Zofia niż myśl nad wyraz poważna — powiedział. — Zwłaszcza rano.

      — Jeśli Zofia, to najlepiej filigranowa — odpowiedziałem mu.

      — Lepiej idź po filiżankę — westchnął bez współczucia. — Kawy filiżankę.

      Chciało mi się palić, ale że nie ma już chyba na świecie pokoi dla palących, postanowiłem iść na taras. Wieczorny podkoszulek podkreślałby spalaną powolnie ilość alkoholu, więc założyłem świeży. W korytarzu mgła na chwilę zgęstniała. Na tarasie, nad którym unosił się ekogrzejnik, paliłem wolno, nabożnie. Przypatrywałem się alei brzóz, objąłem wzrokiem staw i altany parkowe, powiodłem na boki, gdzie trawa syczała od zraszaczy. Nad głową trzeszczały mizerne chmury.

      Myślami sięgnąłem miejsca i czasu, w którym byłem z moją ukochaną. Przeciągane z premedytacją godziny kochania się i oddalania, zbliżeń i odsuwania. Żeby wszystkiego było dużo, ale nie za dużo. Żebyśmy byli spełnieni, nasyceni i bezpieczni w swojej potrzebie wolności, samotności. I jeszcze ta spontaniczna chęć na siebie nad brzegiem rzeki, pod drzewem w lesie, na wydmach…

 

      W restauracji szykowano szwedzki stół, mdlił mnie zapach potraw. Kawa z termosu nie bardzo przypominała tę upragnioną, więc poprosiłem z ekspresu. Dochodziłem z nią do siebie pod wielkim parasolem na patio. Z radia snuła się piosenka Slow day.

      — Widziałeś tego wielkiego barmana? Chętnie bym z nim poszedł na tył restauracji i dowalił mu. Nawet gdybym to ja oberwał, przynajmniej wiedziałbym, że żyję.

      Proszę, proszę, Henry Chinaski we własnej osobie! Pet w kąciku ust, kostropata i pokaleczona twarz, koszula zapięta z przesunięciem o jedną tonację, spodnie poplamione, buty brudne. Przysiadł się i wyjął z kieszeni butelkę. Zaproponował mi udział, ale odmówiłem.

      — Klinik dobra rzecz — uśmiechnął się i pociągnął mocno. — A ty co robisz, aby poczuć, że żyjesz?

      — Właściwie to ja wiem, że żyję — wymamrotałem. — Martwi przecież nie czują, że ktoś im wali w głowę.

      — Nie o to pytałem. — Przyjrzał mi się z dziwnym uśmieszkiem.

      — Wielka literatura stawia pytania, ale nie odpowiada na nie. Właśnie teraz mam powody czuć się literatem, bo cierpieniu rzucam w twarz cierpliwość. *

      — A nie księciem? — Chinaski zaśmiał się serdecznie.

      — Nie mniej tragicznie — odparłem i sprzedałem mu głupawy uśmiech Stana Laurela z filmów Flip i Flap.

      — Życie pod prąd, trunki, miłość, pisanie… — Zrobił wymowną pauzę, klepnął mnie w ramię i znikł z ostatnią nutą piosenki.

 

      Fala powodziowa minęła, woda opadła. Założyłem kalosze i poszedłem z psem nad rzekę. Ścieżki, które mnie radowały niezmiennością, zniknęły z powodzią. Porwały się, przerwały, spłynęły w pamięć.

      — Widzisz — powiedziałem do psa. — Na nowo trzeba będzie wydeptać ścieżki.

      Szlam pozostawiony przez wodę wprawiał mnie w ruch ślizgowy. Przeskakiwałem przez rozłożone na łopatki drzewa rozkraczając się niezgrabnie. Dobrze znane miejsca, przechodzone po wielokroć, przebiegane corannie zmieniły się w plątaninę gałęzi, konarów, szlamu, zielska i piachu. Rzeka urwała brzeg w wielu miejscach, nowe skarpy straszyły brakiem przytulności.

      — Nici z biegania — powiedziałem do psa, który wahał się przed przeskoczeniem wielkiej topoli tarasującej nam przejście. — Czas na nowe ścieżki, piesie mój — powiedziałem i przeniosłem sukę nad pniem.

      Wróciliśmy oblepieni mazią błotną, zasapani i mało radośni. Po chodniku pełzał ślimak. Dach miał na plecach. Czy to ten sam, którego wsadziłem w krzewy przed wyjazdem? Przeniosłem go na trawnik. Gdy nadam mu imię, będzie oznaczony, oswojony i przestanę się zastanawiać. Wszak wszystko, co nazwane, przestaje dziwić, niepokoić.

      — Co ślimaki mogą wiedzieć o cywilizacji, że wciąż pchają się na chodniki, jezdnię, tory? — zapytałem sam siebie. — Co im każe ryzykować? A może one nie ryzykują, tylko…

      Życie. Ścieżki trzeba wytyczać wciąż na nowo. Powódź zdarza się. Powódź nie powód. Życie. Ścieżki. Na pokuszenie. Powódź.

 

* Cytat z Hamleta

 

Warszawa, 29 maja 2014