Miniatury literackie. Blo(k) z myśli dojrzałego mężczyzny.

Zamyślenie w barze

kobieta za barem

 

Południe. Załatwiam sprawy urzędowe. Nienawidzę tego. Samo słowo załatwiam dosadnie oddaje mój stosunek do tej części dorosłości i mieści w sobie dwubiegunowość: wkurzenie a’priori i ulgę post factum. Urząd? To słowo nabiera zupełnie innego znaczenia, gdy patrzę na zdjęcia z 1929 r. rozwieszone w wielkiej sali. Wiszą jakby z przymusu, bardzo pokątnie, choć pięknie ilustrują tradycję. Jedno z nich przedstawia robotników i zarząd banku na placu budowy u zbiegu Nowego Światu i Al. Jerozolimskich. Prezes dostojny, na twarzy stanowczość. Nachylam się i przyglądam robotnikom wokół, są ich setki. Patrzę im w oczy, doszukuję się. Widzę spokój, zgodę na status, miejsce na ziemi, nadzieję. U niektórych dumę i radość z uczestnictwa w czymś ważnym. Inne zdjęcie. Ogromna sala. Dziesiątki ludzi siedzących przy biurkach. Maszyny do pisania, palce, ołówki, pióra, nosy, papiery, garsonki, włosy, garnitury, apaszki, szyje, krawaty, plecy, obcasy, krochmalone torsy, gdzieniegdzie muszki, kapelusze, parasole. Gruba kobieta patrzy ukradkiem w obiektyw: niepewność w oczach. W dali jakiś mężczyzna patrzy płochliwie. Wszyscy wciśnięci w tryb biurokratycznej maszynerii. Jak spędzą wieczór? – pomyślałem mimochodem.

      — To trochę potrwa — mówi miła pani zza wielkiej marmurowej lady.

      — Zdążę wypić kawę?

      — Z dwoma ciastkami — uśmiecha się przed zanurkowaniem w ekran.

      Uwalniam się z tej historii i idę na Nowy Świat. Mam też swoją historię. Zamykam jeden rozdział, by drugi miał miejsce. A każdy ważny. Rozdziały, jak blokujące się wzajem drzwi.

      Rozejrzałem się chyba tylko po to, by zobaczyć to, co było do obejrzenia, a czego nie za bardzo chciało mi się oglądać, bo wszystko tu nowe i nijakie, pospolita elegancja. Pierś wypełniało mi powietrze nasycone narastającym spokojem uczuć. Muskałem odrestaurowany bruk w poszukiwaniu kawiarni. Przypomniał mi się bar z dawnych lat. Jest jeszcze? – pytam siebie i rozglądam się uważnie. Urzekał atmosferą mordowni pełnej ludzkich historii. Przychodzili tam mężczyźni, by utopić myśli w kieliszku koniaku, zalać wódką przeszłość, przyszłość dzielić z golonką w galarecie.

      Pośród lśniących elewacji widzę obdrapane framugi i to samo logo: Bar Kawowy Piotruś. Więc jest. Może to ostanie takie miejsce sprzed lat? Wchodzę. Wszystko zaczyna wirować. Gigabajty wspomnień ładują się do pamięci. Uśmiecham się, bo tylko tapeta i urządzenia barowe się zmieniły. Pięć stolików po prawej od wejścia, dwa po lewej, przy oknach blaty i stołki. Przy stolikach dojrzali mężczyźni, za ladą młoda kobieta. Podchodzę do baru i czuję zapach młodości bijący z dekoltu jędrnych piersi. Zamawiam kawę i rzucam konfidencjonalne spojrzenie na mężczyzn. Ho, ho, jest na co popatrzeć – myślę. – Niezła zbieranina, dużo historii.

      Czuję, że nawet bardzo tu nie pasuję: i za elegancki dziś jestem na to miejsce, i zbyt podszyty wiatrem zmian. Ale zostaję, nie mogę się oprzeć urokowi tego miejsca.

      — Lubi pani pracę w tym barze? — pytam barmankę, która stara się uruchomić ekspres do kawy. Czyżby to była pierwsza dziś? Może nawet jedyna.

      — Raczej muszę — uśmiecha się ładnie i smutno. — Wolałabym obok.

      — Rozumiem. Ostatni raz byłem tu bodaj dwadzieścia lat temu — mówię, rozglądając się po lokalu. — Niewiele tu się zmieniło. Jedynie pani błyszczy.

      Kobieta obleka się lekkim rumieńcem. Znajduje sobie jakieś zajęcie, by ukryć przede mną zmieszanie. Zmienia sposób patrzenia. W jej źrenice wkrada się ciekawość z domieszką zagadkowości. Rzeczywiście błyszczy. Prostuje plecy, eksponuje dekolt. Uśmiecham się wewnętrznie na tę reakcję. Cieszę się, że poczuła się piękniej.

      — Dawniej też przychodzili tu mężczyźni — mówię do niej nie do niej. — Niektórzy siedzieli smutni, niektórzy głośni, inni zamyśleni, jeszcze inni ledwo siedzieli, a co poniektórzy przy oknie szybko wychylali z niedomytych kieliszków pośpiech i nadzieję.

      Uśmiecham się dziękczynnie do zastygłej barmanki, odbieram filiżankę i niosę espresso do lady przy oknie. Wracam po cukier. Nie patrzę na nią, ale czuję szpilki jej spojrzenia. Powoli mieszam cukier i rozglądam się. Po prawej przy wysokim blacie samotny popija łapczywie i nerwowo piwo z butelki, szklanka czysta przed nim. Ma nie więcej niż czterdzieści lat. Bluza z kapturem, zabrudzone mankiety, na bosych stopach trampki. Kończy i wychodzi. Zostawia szklankę po sobie. Wątły ślad.

      W głębi sali sześciu mężczyzn. Każdy po pięćdziesiątce. W najciemniejszym kącie trzech siedzi. Piją koniak nad flakami i rozmawiają cicho ale z zapałem. Jeden opowiada reszcie kompanii coś zamaszyście. Obok, twarzą do okna, nieogolony. W zamyśleniu ściska pusty kieliszek do wódki. Przed jego oczami przesuwają się jakieś obrazy, do których nie mam dostępu. Przy następnym stoliku wielki mężczyzna rozmawia przez telefon nad rozłożonymi papierami. Całym ciałem mówi.

      ― … no bo wiesz, praca, gonitwa za pieniądzem, te sprawy, a żona się wkurza, dzieci do szkoły, wakacje do dupy, szef mi, cholera, dołożył roboty, a zakupy jeszcze muszę i nie wiem, które pieluchy lepsze, bo te dawne, to już nie mogę, nie ma, a te nowe to jakieś cienkie takie, droższe i cieńsze, kapujesz, wszystko, bracie, do kitu, mówiłem, że tak będzie, nikt mnie nie słuchał, nigdy mnie nie słuchają, a potem i tak wychodzi na moje, i jeszcze ta pogoda…

      Przy oknie, a w cieniu, siedzi skulony mężczyzna. Na blacie szklanka z piwem i trzy kieliszki: dwa po koniaku, jeden po wódce. Trzy papierowe kulki ułożone w linię. Wyciąga serwetkę. Oparty ciężko o blat zgniata powoli i delikatnie kolejną kulkę. Gdy jest zadowolony z krągłości, kładzie ją. Bierze sól i posypuje raz, patrzy, drugi, patrzy, trzeci, odstawia. Bierze pieprz i sypie raz, patrzy, drugi, patrzy, trzeci, odstawia. Kolejna serwetka, następna kulka, przyprawy. Łyk piwa, rzut oka za okno i kulka, i sól, i pieprz. Misteria.

—… och przestań, kobieto, czy ja nie mogę?, mogę, no przecież, muszę, chcę, będę, jak zwykle, oj przestań, niedługo, nie zaraz, dobrze, tylko zadzwonię do szefa, jakieś rzeczy zawieźć, na dziś, co?, nie, jutro też…

      Po doprawieniu szóstej kulki trzech z ciemnego rogu wybucha śmiechem. Nieogolony oderwany od kliszy rozgląda się z przestrachem. Patrzy na zagrzany kieliszek, idzie po zimny. Wielki zaczyna tłustym palcem coś robić na tabelce. Język na wierzchu.

      Kawa się kończy. Poczułem szpilkę. Idę zapłacić. Barmanka unika wzroku. Wydaje resztę i zerka zza włosów, które się w międzyczasie rozsypały. Uśmiecham się dziękczynnie i wychodzę. Czy ukatrupiłem nadzieję? – myślę. – Jeśli tak, to chcący, czy nie? Męska natura? Moja ciemna strona? A może zwykłe schlebianie sobie? Powinienem bardziej uważać? Powinienem. A smak życia? Żyłka?

      Znów gmaszysko. Miła pani, uśmiech, tu podpis, tam podpis, koniec. Załatwione. Za-łat-wi-łem – sylabizuję w myślach i czuję ulgę. Jutro mam urodziny i załatwiłem sprawę urzędową. Wartościowy prezent pod względem kolejnego przełamania się.

      Wracam do domu z pierwszą kawą tego dnia. Może jedyną. Jutro kawa w domu, najlepsza. Zamykam wszak drzwi jedne, by móc otworzyć drugie. Nie inaczej.

 

 

Warszawa, marzec 2014 r.