Miniatury literackie. Blo(k) z myśli dojrzałego mężczyzny.

Dysonanse

bb

 

Od kilku dni pies namolnie uprasza się o uwagę. Nie odstępuje mnie, bodzie z masłem w oczach, łasi się, zieje znacząco, podstawia się do pieszczot, chce jeść ze mną, spać ze mną, kupować, gotować, pić, wynosić śmieci, wszystko i razem. A im więcej daję jej swej uwagi, tym intensywniej domaga się jeszcze. Zacząłem się poważnie niepokoić. Byliśmy u trzech weterynarzy i dobrze, zdrowa. Trzy razy zmieniłem karmę, co trzeci dzień gotuję gęsty rosół z prawdziwej kury, kupuję po trzy zabawki i kości, a pies dalej przylepny niemożebnie.

Leżałem obok psa, patrzyłem jej w oczy, głaskałem, drapałem, szeptałem czułe słowa. Pies lizał mi usta i dłonie, i kocił się bardziej niż psił.

— Nigdy nie przyszło mi do głowy, że chciałabym być suką — usłyszałem nagle głos Baby.

Zachłysnąłem się śliną, czy coś na ten kształt i rozkaszlałem mocno. Szybko wstałem i podszedłem do regału z książkami. Baba zerwała się, zabuksowała i czmychnęła.

— Gdy tak nagle wyrażasz zainteresowanie moją skromną osobą, to zaczynam się bać — wydusiła z otchłani zakurzonej literatury.

— No przecież dałaś mi do zrozumienia, że cię zaniedbuję  – mówię skonfundowany.

— No tak, ale bez przesady! — krzyknęła zza „Koty w worku”. Zauważyłem, że od pewnego czasu interesuje się Kopalińskim.

— Pociągają cię intelektualiści? — słyszę własne słowa i nie wierzę, że to mówię.

Baba wyszła, stanęła w rozkroku, wzięła się pod boki i spojrzała na mnie spode łba.

— To zależy.— W jej głosie była wielka moc.

— Od czego?

Usiadła na brzegu półki ze spuszczonymi nogami i machała sobie nimi. Dłonie włożyła pod uda.

— Od pory dnia — rzuciła teraz lekko.

— Aha, ciekawe, kontynuuj.

— W dzień intelektualista, taki boski. A w nocy? — zamyśliła się z uśmieszkiem Mony Lizy. — W nocy kowal.

—  Kowal wieczorową porą?

— Raczej… —zawahała się, patrząc na wytarty grzbiet Lwa-Starowicza. — O zmierzchu.

— Kowal o zmierzchu.

— Tak — powiedziała na mocnym wydechu. W jej oczach pojawiła się mgiełka marzenia. — Żeby był i boski i namiętny. Taki boski zwierzak.

Kątem oka zauważyłem, że Budda się poruszył. Poprawiał się w siadzie, znowu i znowu, aż wreszcie otworzył oczy, wstał i zaczął rozcierać pośladki.

— O żesz… — syczał z grymasem. — Ale mi dupa ścierpła.

— Masz płaską — zauważyła beznamiętnie Baba. — Myślałam, że umiesz się unosić.

Budda spojrzał na Babę groźnie, bardzo groźnie, tak groźnie, że Baba parsknęła, fiknęła do tyłu i wierzgała nogami. Chwilę później spojrzał na mnie. W oczach miał pytanie: rozumiesz coś? Odpowiedziałem mu spojrzeniem: nic a nic. Opuścił nieco powieki, by powiedzieć: ach te kobiety. Podniosłem powieki, by rzec: no.

Poczuliśmy, że jesteśmy obserwowani. Baba patrzyła to na mnie, to na Buddę. Zupełnie, jak byśmy grali mecz tenisowy. Zaśmialiśmy się. Baba wstała, naburmuszyła się i powiedziała:

— A wam, facetom, to tylko jedno w głowie.

Gdy Baba schowała się za „Zemstę kobiety w średnim wieku”, Budda sięgnął za luźną szatę i wyjął glinianą butelkę.

— Napijesz się wina? — spytał.

— Cóż… — zamyśliłem się. — Wino stuletnie smakuje wybornie i kosztuje majątek, więc jakże mógłbym odmówić!

— Co masz na myśli? — Budda zatrzymał rękę z flaszeczką.

— Że tak znakomite towarzystwo dodaje winu szlachetności — trach, uśmiech nr 10.

— A, rozumiem. — Budda ukłonił się i podał mi butelkę.

Gdy łyknąłem, poczułem się jak Asterix. Uniosłem się w powietrze, zatrzepotałem stópkami i błyskawicznie z nieodwzajemnioną miłością objąłem nieludzko zimną muszlę.

— Masz zablokowane czakry  – powiedział zatroskany Budda, gdy wróciłem do pokoju, ciągnąc za sobą stopy.

— Teraz na pewno — wydusiłem.

Nie wiem, czy to było złudzenie powymiotne, czy nagły smutek egzystencjalny, ale usłyszałem wyraźne stukanie kopyt. Zamknąłem oczy i potrząsnąłem głową. Nie pomogło. Stukot narastał, coś się zbliżało.

— Słyszałem piękny głos nimfy, poczułem zapach wina, przyniosłem cymbały. — Głos był szorstki, gardłowy, mocno basowy, nieziemski.

Jeśli zwróciłem nie to, co wypiłem, to co zwróciłem, a co wypiłem?

— Dżyzysssss — jęknął Budda.

— Sikinnis. — To greckie słowo, a zabrzmiało twardo, po niemiecku.

— Tylko nie to! — teraz ja jęknąłem. Nie patrzyłem na tę postać, ale wiedziałem kim jest.

— Chcę z piękną nimfą zatańczyć. Cymbały mam.

— Sam jesteś cymbał — wycedziłem. — To Baba, nie nimfa. Zbliżenie się do niej grozi śmiercią lub kalectwem.

Satyr podskoczył, zrobił salto i z głośnym okrzykiem „Jiihaa” wylądował na półce niczym ninja.

— Graj! — powiedział, wciskając Buddzie cymbały. Wziął potężny łyk wina z butelki Buddy, syknął, podniósł głowę do góry, węsząc i odsłaniając zęby. Zniknął za książkami.

— Za moich czasów takich rzeczy nie było. — Budda patrzył tępo na instrument.

— Babo! Uważaj! — krzyknąłem.

Wyszli zza książek. Baba szła dumna i wyprostowana, a Satyr wyginał się za nią w zalotach.

— Graj! — syknął Satyr.

Budda ujął pałeczki i zaczął uderzać w struny. Przymknąłem oczy, bo zdawało mi się, że widzę  Jankiela. Po kilku próbach z santira jęła się dobywać melodia iście wschodnia, lekka, zwiewna, podszyta wiatrem i kwiatem. Satyr starał się wczuć w nastrój i charakter melodii. Na swoich kopytkach wyginał się niezdarnie. To szurał na kolanach, to pląsał na przodkach. Budda z zapałem kompozytora-dziecka  puścił wodze fantazji, mieszał style i czasy. Satyr zaczynał taniec brzucha, by przez wyrzuty kopyt gładko przejść w breakdance. Chwilami przypominał Indrę, chwilami Michaela Jacksona, by nagle zmienić się w barokowego tancerza. W trzeciej godzinie zalotów Satyr ledwo trzymał się na kopytach.

— Jak ci na imię? — wysapał ledwo żywy do Baby.

Baba, dama nieprzystępna, ale zerkająca zalotnie, ujęła wachlarz w paluszki i chichocząc powiedziała z włoskim akcentem:

— Zwą mnie Corisca. *

Budda zastygł. Ja zdębiałem. Satyr upadł. Baba stała.

Gdy puściły czary drzewców, uniosłem brwi, by powiedzieć do Buddy: dostaje boskiego rozpustnika i nic, rozumiesz coś z tego? Budda zamknął oczy, by rzec: nic a nic, poddaję się, odpływam.

Baba siadła ciężko i westchnęła smutno:

— I znowu to samo. Gdy zaczynam się rozgrzewać, nabieram ochoty na szaleństwo, to zabawa właśnie się kończy.

 

 

* Satiro e Corisca – dialogo musicale a due voci Tarquinio Meruli. Utwór powstał w 1626 roku w Warszawie na dworze Wazów.  Skrząca się humorem, zapalczywością i potyczkami językowymi poezja ośmiesza niestałość i przebiegłość kobiecą, które uosabia nimfa Corisca, oraz próżną złość odpalonego konkurenta – Satyra.

 

Warszawa, 28 lutego 2014