Miniatury literackie. Blo(k) z myśli dojrzałego mężczyzny.

Dłonie pociągowe

 

 

Każdego dnia słońce skacze coraz wyżej i szybciej. Gdy wstaję, wisi sobie spokojnie nad drzewami, a już przy pierwszej kawie jest nieco wyżej. Przy drugiej skraca cień klonu, zsyła ciepły wiatr. Nie widać, żeby płynęło, wspinało się mozolnie, widać skoki. Więc gdy wychodzę spod prysznica, widzę, że wskoczyło wyżej, a gdy stoję na dworcu, czai się nade mną, czeka, aż się skryję w pociągu, wtedy znów przeskoczy ze dwa schodki.

      Rozglądam się po wagonie za znajomymi twarzami. Często koleją dojeżdżam do centrum, bo i szybciej, i taniej, a myślących podobnie moc. Widzę blondynkę w wieku około czterdziestu lat, bardzo niską, szczupłą, o wąskiej twarzy. Jest na swój sposób interesująco ładna. Zawsze uśmiechnięta, zawsze kogoś spotykająca i rozgadana. Dostrzegam naburmuszoną nastolatkę, która w czwartki jeździ na późniejszą godzinę do szkoły. Niby na nikogo nie patrzy, ale łatwo ją przyłapać na sprawdzaniu, czy faceci się na nią gapią. Gapią się, gapią, bo i jest na co. Gdy przyciągnie wzrok faceta, odwraca się z przekonująco zagraną dezaprobatą i sprawdza następnych. Dwadzieścia minut, dwadzieścia pięć minut ekspozycji pośladków w opiętych dżinsach. Działa, bo jak może nie działać. Nasycona, bardziej lub mniej, wysiada na Wschodnim i spokojnie kołysze biodrami do podziemnego przejścia. Tam z pewnością pobudza męską wyobraźnię aż do drzwi liceum. Może w szkole jest silna konkurencja? Jest i monsieur Grzywka, czyli trzydziestoletnie ciacho z grzywką ułożoną jak do ataku kawaleryjskiego. Jest Baba Jaga, wychudzona stara kobieta o orlim nosie i wąskich, zaciętych ustach, jak zwykle w długiej i obszernej spódnicy, pod którą zawsze mam chęć zajrzeć w poszukiwaniu miotły. Jest rybak, a raczej wędkarz, emeryt, od którego tak silnie bije zapach wsi, że nigdy nie stoi w tłoku. I są smartfony, tablety, laptopy. Może każdy inaczej się pyszni w słońcu jarzeniówek, może inaczej czatuje, wyświetla, prowadzi grę lub kalkuluje coś w arkuszach, ale wszystkie pochłaniające, odrywające, zatapiające.

      I jest ona, kobieta pracująca. Innych widuję rzadziej lub częściej, a ją zawsze. I to pomimo, że jeżdżę o różnych porach. Wsiada na następnym przystanku i wysiada ze mną w centrum. Jest ogromna, zwykle ubrana więcej niż skromnie. Twarz tak pospolita, że to słowo przestaje wystarczać, a poszukiwania innego więdną szybko. Siedzi, za dwóch, a może i za trzech siedzi i patrzy. Patrzy, patrzy, patrzy. Całą drogę na swoje dłonie patrzy. Mocne, mocarne, wielkości szufli na popiół. Palce proporcjonalne, umięśnione, paznokcie szerokie, poobgryzane, opuszki wydęte, nadgarstki zalane stopionym na szufli tłuszczem przedramion. I znów słyszę w głowie pytanie: czyje to dłonie?

      I widzę ją w polu: gołymi rękami zapomniane chwasty wyrywa, kamienie na taczkę przenosi i pcha, kurę łapie, szyję jej ściska, dusi, pióra wyrywa, patroszy, ćwiartuje, do gara wrzuca, ciasto na makaron ugniata, rosół dwunastce dzieci podaje. Albo rury wkręca, ściany przestawia, paletę cegieł wciąga, stropy montuje, beton leje, dach kładzie. Albo przy taśmie stoi i silniki w głodny dziób karoserii wkłada, śruby dokręca, kable podpina, rury łączy i motor uruchamia. Albo na halę wchodzi, na froterkę wsiada, mopem poprawia, szmatą do sucha wyciera, zakamarki sprawdza, detale nabłyszcza, klozety czyści, umywalki, krany, ściany, lustra.

      Codziennie. Codziennie ją widzę. Codziennie wyobrażam ją sobie gdzie indziej. Gdy wszystkie fabryki, pola, magazyny, hale produkcyjne, budowy, warsztaty z nią odwiedziłem, zdaję sobie sprawę z ograniczeń wyobraźni. Staram się więc patrzeć na kobietę. Trudne. Jednak usiłuję, nie poddaję się. Włosy długie, upięte, rozczesane, lekko przetłuszczone. Oczy głębokie, piwne, dobre, łagodne. Nos szeroki, krótki, sadzony. Usta pełne, mięsiste, czerwone, łapczywe. Szyja krótka, w ramiona wtłoczona. Biust wydatny, uniesiony, przez stanik podtrzymany. Brzuch okrągły, wydęty, torujący, przepychający. Biodra szerokie, nogi stabilne, stopy przyziemne. Jakby monstrum jakieś – myślę. Jakże ja niesprawiedliwy jestem. Jak to możliwe, że nie mogę się doszukać w niej piękna? Oczy, tak, oczy ma piękne. Są jak studnia z chłodną wodą w upał, jak ciepła noc.

      I te dłonie, niepasujące do oczu.

      Codziennie, codziennie jest. Łączy się, dołącza, w podróży, w życiu. Stała się częścią mojego życia, bo przecież codziennie, codziennie jest. I codziennie patrzy, patrzy i patrzy…

      … na swoje dłonie.

      Czy aby czasem nie jest ona jakimś fatum? Sumienia wyrzutem? Wskazówką niejasną, głupią, mataczącą? A może to Anioł, Diabeł, duch przodków? Chichot losu? Może coś mi chce tym patrzeniem na dłonie przekazać? Tylko co? I kto? Ona? Bogowie? Duchy? Życie? Co jest w dłoniach takiego, że każą jej patrzeć na siebie? I ja patrzę, patrzę na dłonie jej, uważnie, wpatruję się, analizuję, wymyślam, zmyślam, konfabuluję, przeginam, naciągam, przesadzam, wyrywam, skręcam, odkręcam, głaszczę, chłoszczę, miętoszę, zgniatam, wygładzam. Nic, nic to nie daje.

 

 

Dziś jadę dalej, więc zostaję, ona wysiada. Patrzę na swoje dłonie i zastanawiam się, czy te dłonie, tak te, moje, z którymi wciąż jestem, które służą mi wiernie, nie bolą, nie narzekają, są posłuszne, zaradne, czy te dłonie, ładne, mocne, podobające się kobietom, mi się podobające, dzieciom, zwierzętom, czy te dłonie…

      …mogą zabić?

 

 

Warszawa, maj 2018