Miniatury literackie. Blo(k) z myśli dojrzałego mężczyzny.

BRAK – pora roku czy życia?

Co za mgła! Gęsta, zwiewna, uroczysta! Aż chce się dziękować za tę wspaniałość. Tylko komu? No, to właśnie jest pułapka na niewiernych. Sięgam po telefon, aby zrobić zdjęcie. Kadruję przedzierające się światło, barwy liści wciąż szumiących niewyraźnie. Naciskam przycisk.

„Brak miejsca.” – pojawia się komunikat na ekranie telefonu.

Brak, wrak, srak, na opak — zezłoszczony  tworzę wyliczankę w myślach. Siadam na ławce i patrzę na ulotność chwili. Wszystko zmienia się szybko. Mgła rzednieje, oddala się.

— Piękne, prawda? — słyszę w głowie głos mężczyzny. Wyobrażam go sobie w szalu i kapeluszu. Wyraźny francuski akcent. Patrzy na mgłę spod przymrużonych powiek. Pobrudzoną farbami ręką kreśli coś w powietrzu. — Ach, żeby tak utrwalić tę chwilę na wieki — wzdycha.

Bezradny spojrzałem na telefon. Mgła już się ulotniła i zdemaskowała banalność miejsca. A może w tej pospolitości jest coś, czego nie dostrzegam? Może jestem ślepcem? Francuz pewnie by nie zaprzeczył.

Na cmentarzu cicho, pusto, jak to w dzień roboczy. Tłumnie zrobi się za kilka godzin. Będzie szorowanie, wycieranie, pastowanie, wyrzucanie śmieci, gadanie, gadanie, gadanie. Cisza jest adekwatna, pasuje do tego miejsca. Nie przyjdę w święto, dziś przyszedłem. Dobrze tak sam na sam. Zerwane we mgle kwiaty położyłem na grobie. Uśmiechnąłem się, chyba niezdarnie. Wciąż mi trudno. Brak mi jej. Tyle lat razem, a teraz przychodzę i kładę kwiaty na zziębniętej płycie. Tak, mam za co dziękować, za co przepraszać… mam. Jej nie mam. Żałuję czegoś? Nie, już nie żałuję i patrzę w przyszłość bez obaw. Czuwasz? – spytałem w myślach, patrząc na chmury.

Uwolnione słońce rozpięło mi płaszcz i zdjęło czapkę. Usiadłem na chwilkę na ławce na osiedlu, by nacieszyć się światłem. Patrzyłem w okna, ale oczu nie widziałem. Zamknąłem swoje, by wsłuchać się w osuwające się na plecy liście. Wystawiłem twarz do ogrzania. Bosko? Bez przesady. Przyjemnie, po prostu.

— Widzi pan tę kobietę? — Usłyszałem męski zdarty głos. Wyglądający na bezdomnego, przysiadł się do mnie. Wolny człowiek? Może. — Codziennie chodzi na cmentarz — powiedział, wskazują ręką na kobietę w szarym płaszczu. Niosła dużą, lekką torbę. Wyglądała na najwyżej pięćdziesiąt lat, krągła, niska, lekko przygarbiona.

— Do męża? — spytałem, choć nie miałem ochoty na rozmowę. Chciałem się powygrzewać na słońcu, posiedzieć sobie, nacieszyć się jesienią i nicnierobieniem. Za grzeczny jestem czasami, za grzeczny.

— Do syna — powiedział, przeżuwając kęs kiełbasy. — Podobno jeździł na motorze jak wariat, a zginął na przystanku. Samochód wpadł w poślizg i wjechał w czekających na autobus. Czy to nie ironia losu?

Zastanowiłem się przez chwilę i przyznałem rację kiwnięciem głowy.

— Chodzi do niego na grób. ― Mlaskał i szeleścił zatłuszczonym papierem. ― Codziennie. Rozmawia z nim albo raczej mówi do niego, jakby żył, słuchał, ale nie odpowiadał, niby zajęty czymś.

Ładnie się wysławiał, jak na bezdomnego rzecz jasna. Zdziwiło mnie to i zaciekawiło. Potem zastanowiłem się nad swoim spostrzeżeniem. Czyżbym odkrył w sobie kolejny aktywny stereotyp? Ile we mnie obcych przekonań jeszcze?

— Zginął ponad rok temu, a ona codziennie chodzi do niego — kontynuował bezdomny, zgniatając papier po kiełbasie.

— Młody był? — Zastanowiło mnie, po co zadałem to pytanie. Czyżbym chciał z nim rozmawiać?

— Dwadzieścia jeden lat miał — powiedział bezdomny, szukając czegoś w torbie.

— A skąd pan wie, że ona rozmawia z synem? Znaczy mówi do niego.

— Czekam na nią w środy i piątki. Siedzę niedaleko grobu, więc widzę i słyszę.

— Czeka pan? W środy i piątki?

— Tak, to moje dni. Podzieliliśmy się z kolegami na dni, każdy ma swoje.

— Jak to? Po co?

— Żeby sprawiedliwie było. Żebyśmy się nie kłócili i nie bili.

— Nie rozumiem. — Byłem zdumiony i zaciekawiony.

— Widzi pan, ona codziennie przynosi synowi jedzenie. Jak się o tym dowiedzieliśmy, to z początku konkurowaliśmy o nie. Wie pan: kto pierwszy, ten lepszy. Ale potem zrobiłem zebranie i uzgodniliśmy, że dzielimy jedzenie między siebie. To też nie zdało egzaminu, bo za mało było na trzech, więc stanęło na podziale na dni. Fryc ma poniedziałki i czwartki, a Zygu wtorki i soboty. Niedziele są zamiennie, każdy ma swoją.

Osłupiałem. Starałem się to sobie wyobrazić, jednak z trudem znajdowałem miejsce w głowie na przetworzenie tego, co usłyszałem. Tak mieszanych uczuć i galopujących myśli jednocześnie już nie miałem dawno. Widać, musiałem mieć wielkie oczy, bo zaśmiał się głośno.

— Myśli pan, że to obrzydliwe? — spytał.

— Prawdę mówiąc, to nie wiem, co myśleć — odparłem w zgodzie ze sobą.

Bezdomny wyjął jabłko z torby, odgryzł kawałek i przeżuwając, powiedział:

— Z początku mieliśmy z tym problem. No bo co jest większym grzechem: brać czy pozwolić, by się zmarnowało? Albo ptaki rozdziobały? Albo psy bezdomne zjadły, koty?

— Grzechem… — powtórzyłem jego słowo w zamyśleniu.

— Albo występkiem, jak kto woli — dodał, energicznie wbijając zęby w jabłko.

Grzech? Występek? Przez chwilę przeznaczoną na pogryzienie kawałka jabłka, zastanawiałem się nad osądem tego, co usłyszałem. Potem uświadomiłem sobie, że zamieniam się w sędziego i opuściłem tę drogę myślenia. Co pozostaje, gdy rezygnuje się z osądu?

— I jak sobie poradziliście z tym problemem? — zapytałem.

— Przestaliśmy się tym martwić, jak zauważyliśmy, że ona się cieszy, gdy jedzenie znika. Zadowolona mówi: O! Zjadłeś syneczku! Dobre było? No, i co pan na to? Przychodzi co dzień, mówię panu. Przynosi jedzenie i cieszy się, że zjedzone. Sprząta okruchy, papierki i inne resztki, które celowo zostawiamy na grobie. Kładzie następne, mówiąc o tym, co przyniosła, jak przygotowywała, jakie przyprawy dziś dała. I cieszy się. Potem mówi mu o tym, co się dzieje w rodzinie, co słychać u jego kumpli, co porabiają sąsiedzi. Żegnając się, mówi, o której będzie następnego dnia i odchodzi.

Starałem się zrozumieć myśli i uczucia matki. Wyobraziłem sobie jej tęsknotę. Poczułem  samotność, rozdarcie, pustkę. Niezaspokojoną potrzebę bycia potrzebną. Rozgrzanym olejem rozlały się myśli. Zapiekło. Kobieta stała się nagle mi bliska. Czy pustkę mamy podobną? Co czuję? Solidarność? Wspólnotę? Zabrzmiał mi w głowie frazes: łączymy się w bólu z…

— Widzi pan ten sweter? — Bezdomny wskazał palcem na wełniany golf na sobie.  — Przyniosła w środę. Powiedziała, że noce są coraz chłodniejsze, więc żeby zakładał, bo się przeziębi, a ona na swoje leki wydaje tak dużo, że nie chciałaby jeszcze i jego leczyć. Fryc powiedział, że się ucieszyła, gdy sweter zniknął, że pochwaliła syna i zostawiła ciepłe buty. Zygu już nosi ciepłą czapkę i wełniane rękawiczki. Niesamowita kobieta, naprawdę niesamowita.

Wyjął z torby szalik. Obejrzał go dokładnie, uśmiechnął się, oderwał metkę i zawinął sobie wokół szyi.

— Musimy uważać, żeby nie zobaczyła nas w tych ubraniach. Bardzo by się pewnie zmartwiła. A może i co gorszego by się stało w jej głowie? Musimy uważać. Nigdy nie wiadomo, kiedy… No wie pan.

Uśmiechnął się do mnie, skinął głową na pożegnanie i odszedł. Zostawił mnie samego ze słowami, które drenowały mi czaszkę.

― Nigdy nie wiadomo, kiedy…

Warszawa, 30 październik 2013