Miniatury literackie. Blo(k) z myśli dojrzałego mężczyzny.

Wigilia Nieproszonych

     

Zdumiewająca jest niemoc słońca względem chmur. Panująca od miesiąca szaruga zlizuje kontury, tnie wieżowce, pożera drzewa. A dziś Wigilia. Aluminiowa w kolorze i smaku. Która to z kolei bez śniegu? Nie liczyłem, ale dawno nie było biało na święta. Padający czwarty dzień deszcz wypłukał ze mnie radość i nadzieję. Kolejny grudzień wcisnął głębiej zadrę w duszę. Szedłem przez okaleczone miasto, smogowi powierzając resztkę marzeń i czułem, jak dar życia ciąży mi coraz bardziej. Dobry czas na samotność – pomyślałem. – Dobry dzień, by otworzyć bar – dla nieproszonych.

      Mój bar. Nic szczególnego, nic ekskluzywnego, nieduży, dokładnie taki, jakiego chciałem. W ciągu dnia dobry na smaczny i niedrogi posiłek, wieczorem do topienia smutków w samotności, zalania przeszłości, pokrojenia przyszłości. Z głośników sączy się leniwie klasyczny jazz, dyskretne światło chwali anonimowość. W centrum miasta, lecz schowany w podwórzu. Przechodząc przez bramę, można odnieść wrażenie, że uciekło się przed napastliwością czasu, że jest się poza nim, a stare dębowe drzwi bronią przed chaosem wielkiego miasta. Przy barze cztery stołki z giętego drewna dodają klasy. Stoły z krzesłami rywalizują o klienta z wygodnymi ławami i fotelami.

      Przed bramę wystawiłem tablicę reklamową, na drzwiach powiesiłem tabliczkę „OTWARTE” i włączyłem oświetlenie. Wielu jest takich, co nie lubią świąt. Dziś mogą przyjść i posiedzieć z dala od choinek, kolęd, nachalnego handlu. Kto chce, niech przychodzi. Bywajcie samotne dusze! Bar otwarty.

     

      Po szesnastej dzwonek oznajmił klienta. Szesnasta. O tej porze babcia kazała mi i siostrze wyjść z pokoju, bo miał przyjść Mikołaj z workiem, a że nie chciał się przed nami ujawniać, tak mówiła babcia, miał zostawić prezenty pod choinką i pojechać dalej, do innych dzieci. Jakże to było słodkie! Najsłodsze kłamstwo świata.

      ― Otwarte? ― spytał mężczyzna w nieokreślonym wieku. Na głowie miał kaptur, ociekał deszczem.

      ― Otwarte ― odpowiedziałem zza baru.

      ― Słodki Jezu! ― Wzniósł ręce i głowę niczym chasyd gotowy do tańca. ― Cuda jednak się zdarzają.

      Słodki Jezu, słodkie kłamstwo – zaśmiałem się w myślach. Mężczyzna powiesił kurtkę na wieszaku, wytarł buty i zacierając ręce zamówił kawę. Usiadł przy oknie. Dream a little dream of me popłynęło z głośników.

      ― Sucho, ciepło, nastrojowo  ― powiedział. ― Czego więcej trzeba!

      ― Może więcej nieproszonych gości? ― Zażartowałem.

      ― Fakt ― Przytaknął. ― Wolnych miejsc nie brakuje. Może je połączymy, żeby było bardziej świątecznie? ― Pokazał stoły.

      Liczyłem na jeszcze jeden (może bardziej świąteczny, ale jednak) dzień anonimowego topienia smutków, a taki układ zmuszał do biesiadowania. Nie przekonywała mnie ta wizja.

      ― Część stołów połączymy, a część zostawimy dla samotników, co pan na to?

      Odgadł moje myśli.

      ― Dobry pomysł ― powiedziałem i złączyliśmy trzy pośrodku sali. Krzesła posłusznie ustawiły się po obu stronach.

      ― Tylko obrusa brak ― powiedział mężczyzna patrząc na gołe blaty.

      ― Mam jeden, który by pasował, ale czy to nie będzie już zbyt domowo? ― Podrapałem się po brodzie.

      ― To będzie kąt dla tych, którym tego dziś trzeba.

      ― O ile ktoś przyjdzie.

      ― Nigdy nie znamy dnia ni godziny.

      Rozłożyłem obrus. Mężczyzna popijał kawę stojąc. Gdy obrus rozprostował się na stołach, usiadł, postawił filiżankę i gładził materiał z radością. Z kieszeni wyciągnął paczkę papierosów, położył na stole z zapalniczką. Wyciągnął jednego, wetknął sobie w usta i spojrzał na mnie pytająco.

      ― Dziś jest noc cudów ― powiedziałem, stawiając popielniczkę.

      Zaciągnął się łapczywie.

      ― A do jedzenia co pan przygotował?

      Poczułem gniew. Potem się zastanowiłem dlaczego mnie to wkurzyło? Przecież zawsze przygotowuję posiłki, za które ludzie płacą. Czyżby coś we mnie zatęskniło za czasem i przestrzenią świętowania? Chyba dlatego. Przyjrzałem się uważniej facetowi. W oczach iskrzyło dobro na przemian z nadzieją. Odwróciłem się, by nie widział, co dzieje się wewnątrz mnie. Święta nie święta – biznes to biznes. Przecież po to otworzyłem bar. Na zapleczu wisi tablica z napisem: KASA, MISIU, KASA! A może dziś nie otworzyłem dla kasy? Mam za miękkie serce, zdecydowanie. Często dokarmiam za grosze lub darmo tych, którym nie idzie, albo tych, co to chcą być poza systemem. I pewnie dlatego nie jestem bogaty. Ale jestem wolny i to się liczy bardziej niż kasa. A wolność to przecież jedna z najdroższych rzeczy na świecie.

      ― Mam zamrożone dania, ale mało świąteczne ― powiedziałem. ― Może poza śledziem w oleju.

      ― A pierogi?

      ― Pierogi? ― Byłem zaskoczony, że nie pomyślałem. ― Mam. Mięsne. I z kapustą też są.

      ― To ja zamawiam śledzia i pięćdziesiątkę czystej, a potem pierogi z kapustą.

      Na tablicy z menu napisałem kredą o pierogach, śledziach. Potem przypomniałem sobie, że mam barszcz czerwony z uszkami, dopisałem i zatrzymałem się przy cenach. A co tam – pomyślałem – święta są, dam z małą marżą. W lodówce było kilkanaście słoików ze śledziami mojej roboty i kilka kupionych. Gdy z zamrażarki wyjmowałem pierogi, znów zabrzmiał dzwonek przy drzwiach. Słyszałem głos kobiecy, ale nie rozumiałem jej słów.

      ― …

      ― Tak, jasne ― mówił mężczyzna w nieokreślonym wieku.

      ― …

      ― Można, śmiało.

      ― …

      ― Cuda się zdarzają. ― Śmiał się.

      Śledzie wypłynęły na talerz, z torby wyskoczyły dwie kromki chleba, pierogi rozmarzały w mikrofali.

      ― …

      ― Wódeczka jest, śledzie i pierogi.

      ― …

      ― Chyba też.

      Z zamrażarki wyjąłem czystą, natychmiast pokryła się szronem. Uwielbiam nalewać mocno zmrożoną wódkę, jest gęsta jak śmietana i zazwyczaj klienci zamawiają o jednego więcej, gdy to widzą.

      ― …

      ― To jest bar, gdzie nieproszeni znajdą dla siebie miejsce przy stole.

      Wrzuciłem smalec na patelnię i postawiłem na małym ogniu. Ze śledziami, chlebem i butelką czystej wróciłem za bar. Po drugiej stronie stała starsza kobieta. Jej przesadnie wyrazisty makijaż skapywał z deszczem z policzków na wełniany płaszcz sprzed lat. Widać musiała być kiedyś zamożna. Wyblakła czerwień eleganckiej sukienki dopowiadała resztę historii jej życia.

      ― Zapraszam. Proszę usiąść, gdzie pani wygodnie ― powiedziałem, nalewając gęstą wódkę do kieliszka.

      ― Dla mnie też ― powiedziała. ― Seta. ― Oblizała wargi.

      Zaniosłem mężczyźnie śledzie z wódką. Nalałem setę i postawiłem przed kobietą. Wszystko w niej zaczęło się śmiać, śpiewać na widok oszronionego kieliszka. Drżącą ręką wzięła go w dwa palce, spojrzała pod światło i wychyliła do dna. Z zamkniętymi oczami wstrzymała oddech, niczym drwal pijący w lesie spirytus, po czym odstawiła kieliszek i wydmuchała z siebie:

      ― Aaaaaaach…

      Jej ramiona opadły, usta zrzuciły zaciętość, plecy zmiękły. Z odchyloną głową kontemplowała przesuwający się żar po wnętrzu ciała.

      ― Kurwa! ― Zawołał mężczyzna. ― Toż to mistrzostwo świata te śledzie.

      ― Wyrażaj się chłopcze ― mocnym głosem powiedziała kobieta, nie otwierając oczu. ― Święta są.

      Mężczyzna zarechotał, palcem wpychał cebulę na widelec. Dzwonek mikrofali oznajmił gotowość pierogów do przysmażenia. Już miałem udać się na zaplecze, gdy zobaczyłem, jak kobieta wyjmuje cygaro, nożykiem ucina kawałek i wrzuca do popielniczki. Ślini cygaro, miętosząc je w ustach i przypala zapałką. Różni ludzie tu przychodzą, ale takiej  jeszcze nie było.

      ― Mógłbyś być moim synem, więc będę mówić ci na ty. ― Wydmuchała słowa z dymem. ― Nałóż mi dwa chrupiące pierogi z kapustą, synku.

      Synku! Uśmiechnąłem się mimowolnie. Miłe, zwłaszcza gdy uświadomić sobie, że nie ma już nikogo w moim życiu, kto mógłby tak powiedzieć – pochowałem wszystkich starszych w rodzinie. Tych niewiele młodszych zresztą też. Czasem słyszę tato, ale rzadko, bo dzieci pofrunęły na drugą stronę oceanu. Pięć lat tam siedzą, a wciąż bliżej im do pucybuta niż milionera. Daleka droga i do bogactwa, i do ojca. Ale nie narzekam. Misję rodzicielską wypełniłem najlepiej jak umiałem. Cieszę się teraz swobodą, jakiej nigdy nie miałem. Polubiliśmy się z samotnością, rozumiemy się, dogadujemy, cieszymy się sobą.

      ― Impreza zamknięta czy otwarta?

      W szczelinie drzwi utknęła głowa chłopaka. Kosmata myszka na policzku zdawała się wyrażać nadzieję na pozytywną odpowiedź.

      ― Otwarta, zapraszam ― powiedziałem i dopiero wtedy dzwonek nad drzwiami zatwierdził oficjalność nowego klienta.

      ― Ja tam się cieszę, ale czy czasem nie zapomnieliście, ze dziś Wigilia? ― Rzucił zaczepnie, siadając przy barze i lustrując butelki na półkach.

      ― My nie, chłopcze ― odpowiedziała kobieta, podsuwając mi kieliszek do napełnienia. ― Mam wrażenie, że to ty się zagubiłeś.

      ― Ja tu od niedawna, psze pani. Jeszcze nie zdążyłem nowej rodziny założyć, a starą zostawiłem daleko. ― Wycelował palcem w whisky na samej górze. ― Zacznę od najwyższej półki, a potem będę jechał w dół ― powiedział z nieudawanym zadowoleniem ze swojego żartu.

      Nalałem do szklanki whisky. Poprosił o lód, o colę.

      ― Ze wsi?

      ― A ma pani coś przeciwko?

      ― Nie, sama pochodzę ze wsi.

      ― Nie wygląda pani.

      ― Pozory stwarza się po to, by myliły.

       Jestem jak miasto – zaśmiałem się w myślach. Przyciągam i przygarniam śmiałków i samotników. Miasto jest wielkie, bar nie, ale jakoś się mieścimy. Ci, co się dorobili, mieszkają pod miastem i nie potrzebują zalewać darów losu w barze. Siadają na werandzie ze szklanką pełną szlachetnych procentów z lodem lub kieliszkiem tego, co nigdy w krew się nie zamieni i tam skupiają się nad swoimi problemami. Nawet nie wiecie, jak wielu w samotności. Nawet nie wiecie…

      Kobieta i chłopak pozwolili szkłu głucho brzęknąć i wypili za święta. Mężczyzna przy stole wzniósł swój prawie pusty kieliszek i przed wypiciem wykrzyknął świąteczną formułkę, która zazgrzytała pustką w moich uszach.

      ― To co tu robisz, dzieciaku? ― spytała.

      ― Szukam szczęścia. ― Wzruszył ramionami.

      ― Kiepsko wybrałeś. Miasto nie daje szczęścia. Karierę – czasem. Pieniądze – niektórym, ale szczęścia to szukaj gdzie indziej. Zanim się oswoisz w tej dżungli, będziesz stary i zgorzkniały. ― Młody spochmurniał. ― Sorry, mały, takie życie.

      ― Pierogi gotowe ― powiedziałem. ― Zje pani przy barze, czy przy stoliku?

      ― Pierogi się je przy stole, synku. Przynieś tam. ― Wskazała głową na stół z obrusem i ruszyła w jego stronę.

      Młodzieniec też wstał i ze szklanką whisky usiadł kilka krzeseł dalej.

      ― Walę co myślę, ale nie gryzę, dzieciaku. Możesz usiąść obok ― powiedziała kobieta.

      Młody przesiadł się niepewnie o jedno miejsce.

      ― Pochodzę z małej wsi na Podlasiu. Przyjechałam do Warszawy na studia. Poszłam na fizykę, bo tak kazali w Wojewódzkim Komitecie PZPR. Zajęłam trzecie miejsce w ogólnopolskiej olimpiadzie, więc nie musiałam nawet zdawać egzaminów wstępnych. Dla działaczy to miał być przykład awansu wiejskiej dziewczyny. I był. W końcu zostałam profesorem i uczyłam mieszczuchów. Wielu facetów prześcignęłam po drodze. A wkurwieni byli!… Rozumiesz, kariera w PRL.

      ― Nie bardzo.  ― Przyznał zmieszany młodzieniec.

      ― Bo i skąd. ― Wtrącił się mężczyzna, robiąc minę znawcy tematu.

      ― Mam osiemdziesiąt dwa lata i nie gryzę. Siadaj bliżej. ― zaśmiała się.

      ― Nigdy bym nie dał pani…

      ― Nie pierdol mi tu, chłopcze ― przerwała młodemu. ― Pozory są po to, by…?

      ― …by myliły. ― Dokończył mężczyzna.

      ― No właśnie. To bardzo naukowe podejście. Przydatne zwłaszcza, gdy robi się karierę w czasach władzy totalitarnej. A że historia zatacza koło, niech nam barman poleje tej cudnie zmrożonej wódeczki. ― Drugą część zdania krzyknęła w moją stronę. ― I niech usiądzie z nami, święta są, barman też człowiek, należy się.

      Jaka wspaniałomyślna – pomyślałem. Wzmógł się deszcz. Opłakane te święta, zlane. Kamienica za bramą rozmyła się, została po niej matowa plama tynku, tym ciemniejsza, im mocniej światło latarni smagało strugi deszczu. Wziąłem flaszkę, kieliszki i przysiadłem się. Dym z papierosów mieszał się zapachem pierogów, śledzia z cebulą i wódki. Ciekawy melanż, świąteczny.

      ― Niemcy czy Rosjanie kazali ci pracować w Wigilię? ― spytała mnie.

      ― To mój bar ― odpowiedziałem.

      ― O kurwa, nie pomyślałam.

      ― Pozory są po to… ― zacząłem.

      ― By myliły ― dokończyli chórem.

      ― Ja stawiam teraz kolejkę, bo może to ostatnia chwila, kiedy mogę. Urodziłam się w niewłaściwym czasie i niewłaściwym miejscu, zaufałam niewłaściwym ludziom, więc pewnie będą mi ciąć emeryturę. Dziś jeszcze mnie stać, A potem… chuj wie. Może wreszcie czas umrzeć? ― Machnęła ręką. ― Pierdolić to. Lej. Sam robisz pierogi? ― Spytała. ― Dobre.

      ― Sam robię śledzie, pierogi lepi sąsiadka.

      ― Śledziki palce lizać ― powiedział mężczyzna w nieokreślonym wieku.

      ― To mi przynieś, synku, śledzi. Rybki lubią pływać.

      ― Dla mnie też i setę ― krzyknął za mną mężczyzna.

      ― I dla mnie ― dodał chłopak.

      ― Chcecie się ze mną zmierzyć? ― spytała mężczyzn.

      ― Gdzież bym śmiał, królowo! ― Obruszył się w nieokreślonym wieku.

      ― I słusznie. Nie dałbyś rady. Hartowałam się ze stalą. ― Zaśmiała się.

      Uśmiechnąłem się. Kto dziś pamięta takie rzeczy, takie lektury? Teraz młodzi uczą się innych bredni podawanych przez ludzi na nowych świecznikach. Tamte piece dawno zgasły. Ciekawe, że każde czasy mają swoje piece i świeczniki.

      ― A Bułhakowa uwielbiam, więc możesz do mnie mówić Królowo.

      ― Otwarte? ― Zabrzęczała kobieta równo z dzwonkiem.

      ― Otwarte! ― Zakrzyknęli chórem przy obrusie.

      ― Naprawdę? W święta? ― Upewniała się.

      ― Tylko dla nieproszonych. ― Dziwnie zapiał mężczyzna.

      Do stołu podeszła bardzo ładna kobieta w wieku około czterdziestu paru lat. Smukłe miała wszystko: twarz i nos, tułów, nogi, palce u rąk, szyję, ramiona oraz piersi, które nieskrępowane stanikiem podkreślały upływ czasu i ofiarność macierzyństwa. Wyglądała, jakby przed chwilą była zdjęta z obrazu Modiglianiego. Nawet smutek w oczach miała smukły. Przyciemnione światło potęgowało to wrażenie.

      ― Są jeszcze pierogi? ― zapytała, patrząc na talerze.

      ― No pewnie! ― krzyknął przesadnie mężczyzna.

      ― Ile nałożyć? ― spytałem.

      ― Dwa, poproszę. Nie, trzy.

      ― Niech pani siada. ― Mężczyzna odsunął krzesło obok siebie.

      Ale facet ma głoda – pomyślałem. Smukła posłała mężczyźnie uśmiech skłaniający obdarowanego do zachowania dystansu i usiadła obok młodego. Chociaż usiadła to nie było właściwe słowo. Oklapła to precyzyjniejsze określenie.

      ― Państwo są klientami, czy to rodzinne, przyjacielskie przyjęcie? ― spytała. ― Nie chciałabym przeszkadzać.

      ― Dziś bar jest otwarty wyłącznie dla przeszkadzających, córko. ― Odpowiedziała Królowa. ― Czuj się zaproszona. A czemu nie jesteś z dziećmi?

      Smukła najpierw spojrzała zaskoczona, potem oklapła jeszcze mocniej.

      ― Rozwiodłam się niedawno. Syn jest dziś u ojca, z nocowaniem. ― Jej ciało nabierało cech rozgrzanej plasteliny. ― Zawiozłam syna i… ― Zawiesiła się.

      ― Napij się z nami. ― Królowa położyła delikatnie rękę na ramieniu kobiety. ― Gospodarzu, dwie wódki dla niechcianych kobiet! ― Krzyknęła.

      ― No jak to! ― Mężczyzna obruszył się, ale było w tym dużo fałszu.

      ― A tak to, chłopcze. Stare kobiety nie są już potrzebne. Faceci biorą sobie młodsze. Tak było, jest i będzie. ― Podała kobiecie kieliszek, wypiły. My też. ― Stara kobieta może służyć radą młodszym kobietom, choć i to już rzadkość, bo w internecie jest teraz cała szkoła życia. Może niańczyć dzieci, pomagać w tym i owym, ale ich czas przeminął.

      Nagle drzwi rozwarły się z taką energią i hukiem, że mało nie pękła szyba. Przez salę przeleciała moja pomocnica, Ewelina. Wbiegła na zaplecze i zamknęła się tam z podobnym efektem dźwiękowym.

      ― Ta piękność burza się nazywa? ― Mężczyzna ponownie się ożywił.

      Ewelina była zjawiskowej urody, to fakt. Dobijała trzydziestki, ale od paznokci stóp po czubek głowy była dziewczęca – wyglądała na góra dziewiętnaście. Na jej zmianie obroty i zyski były największe. Mało który facet potrafił odmówić następnej kolejki z zakąską, lecz dziewczyna dobrze radziła sobie z nachalnością. Kiedyś jej powiedziałem, że przykro mi patrzeć i słuchać, jak się mężczyźni do niej odnoszą, ale ona tylko mówiła: KASA, MISIU, KASA. Napiwki dostawała sowite.

      ― To moja pracownica. Przepraszam ― powiedziałem.

      Ewelina uciekła od stołu wigilijnego rodziny obecnego chłopaka. Nie wiem, który to facet z tych „na pewno”, może dziewiąty odkąd się znamy. Pokłócili się, wyzwała go chujów i wyszła, nie chce go znać. Dałem jej się wypłakać, przytuliłem i zaproponowałem, by się przysiadła do reszty, ale odmówiła. Powiedziała, że napije się wódki przy barze, może coś zje, ale zaraz potem idzie do domu.

      Wracałem do sali, gdy w wejściu stanęła kobieta w wieku może trzydziestu lat. Rozejrzała się po barze, prześlizgnęła się wzrokiem po nas, zatrzymała spojrzenie na mężczyźnie w nieokreślonym wieku. Płochliwie odwróciła wzrok w kierunku menu, potem ponownie spojrzała na mężczyznę. Widać było, że nie wie, co robić. Zmarszczyła twarz na kształt uśmiechu i wyszła. Mężczyzna wstał, z kieszeni wyjął banknoty. Odliczył stówkę, rzucił na stół.

      ― Dziękuję za Wigilię, na mnie już czas ― powiedział i zniknął.

      Myśliwy ruszył na łowy – pomyślałem.

      ― Ten to chyba wygłodniały jest ― powiedział chłopak.

      ― A ty nie jesteś? ― Królowa uniosła brwi.

      ― Nie, no skąd. No może… ale nie aż tak. Trochę kultury by mu się przydało…

      ― A wiesz, co ja myślę? ― zaczęła Królowa. ― Myślę, że kultura powstała po to, by kontrolować naturę. Naturę człowieka z osobna i w grupie. Wybacz, jeśli cię urażę, ale według mnie wymyślili ją kapłani, żeby podporządkować sobie innych, bo kto kontroluje ciało człowieka, jego potrzeby i żądze, kontroluje całego człowieka. A my, ludzie, wciąż jesteśmy zwierzętami i mamy w genach informacje nie tylko naszych ludzkich przodków, ale i zwierzęcych. Jesteś mężczyzną, czyli samcem i twoją rolą jest zapłodnić jak najwięcej samic. Rolą kobiety, samicy, jest mieć jak najwięcej potomstwa. Rozumiesz? Facet właśnie pobiegł zapładniać, a ona, być może, szukała ojca dla swojego potomstwa.

      Brzęk tłuczonego szkła podniósł nas z krzeseł. Ewelina rozbiła jeszcze talerz o podłogę, zawyła krótko, wzięła kurtkę i wybiegła.

      ― O kurwa ― powiedziała Królowa. ― Houston, mamy problem.

      ― To znaczy?  ― zapytał młody.

      ― Chłopak ją zostawił. Jeszcze jedna… niepotrzebna. Co za noc, co za noc!

     

      Zamknąłem bar około drugiej. Królowa uraczyła nas jeszcze kilkoma własnymi teoriami spiskowymi i antropologicznymi, wszystkich pokonała w piciu wódki i wyszła pewnym krokiem, zabierając Smukłą do siebie. Chłopak, ledwo trzymając się na nogach, zamówił taksówkę i zniknął. Szedłem do domu pieszo. Było cicho. Miasto jakby umarło w nowej nadziei. Deszcz przestał padać, jego krople, teraz pozbawione jednostkowości, niecierpliwiły się, wirując w kolejce do studzienek. Mgła, coraz mniej żarłoczna, odpuszczała z niechęcią. Wiatr ustawił wieżowcom wyższe piętra, zasadził drzewa, wyostrzył kontury. Pierwszy dzień świąt zaczynał wyraźnieć z nadzieją na słońce. Słońce – najstarsze bóstwo ziemi.

Warszawa, styczeń 2018