− No co tak siedzisz, Facecie? – Pan Egiryk podszedł zatroskany, pogłaskał czule. – Smutno ci, tak?
− Czas jest najlepszym przyjacielem człowieka – powiedział Pan Tarei, wycierając włosy ręcznikiem w serduszka.
− No chyba żartujesz! – oburzyła się Madmu Łazel, nakładając krem przeciwzmarszczkowy.
− O to to to… − Poparła Pani Uchna, ale kogo nie chciała wskazać.
− Wszystko będzie dobrze, zobaczysz. Wystarczy być twardym, Facecie – powiedział Pan Cernik.
− Na pewno tak chciałeś? – Pan Tałyk świdruje mnie spojrzeniem.
− Zostaw go, nie męcz już tymi swoimi dociekaniami. – Pan Egiryk obejmuje mnie mocno.
Myślę o tych chwilach, w których pragnąłem rąk splecionych spacerem, niezaspokojonych pocałunkami ust, wielu mijanych razem latarni… ale i tych, w których chciałem końca wspólnoty ciał i losu. Wystawiam rachunek na próżno, bo nic nie chce się zbilansować, brak jednoznacznego wyniku. Dwie strony życia, dwie strony uczuć. Miłość pełna radości, fascynacji, uwielbienia, szacunku, podsycana mrowiem pożądania i namiętności, jakiej nie sposób się przeciwstawić, jakiej nie da się dobrowolnie wyrzec. I miłość zaplątana w szarfach złości, potargana gwałtownością rąk, zdefasonowana ciężarem słów. Przesyt i tęsknota, walka i zgoda, gniew i ukojenie, życie i śmierć.
− Skoro coś miało prawo się począć, to ma prawo także się skończyć – powiedział Pan Teon.
− A skończyło się, czy przeszło przemianę? – Pan Tałyk się nie poddaje.
− Wiesz, co powinieneś zrobić? – Pan Aceum uśmiechał się łagodnie.
− Czas jest najlepszym lekarstwem. – Pan Tarei obstawał przy swoim.
− Wziąć piękną i mądrą kobietę za rękę, wejść na rondo w środku miasta i całować się z nią z uważnie zamkniętymi oczami − zakończył Pan Aceum.
− A… yyy… takie istnieją? – Pan Talon zamarł z otwartymi ustami.
− Oczy czy kobiety? – Pani Usia chichotem starała się ukryć zakłopotanie.
− Istnieją, kretynie. – powiedziała Madmu Łazel, nakładając przed lustrem trzecią już chyba warstwę podkładu.
Urnę zagarnął chłodny cień spoczynku. Układane nad nią kwiaty żegnającym ścierały z policzków resztki żalu, strącały z ust skorupy smutku. Między złotymi szarfami wiły się jeszcze ślady bólu. Córka zmarłej nie płakała nad grobem. Miała dość czasu, by się pożegnać, pielęgnując w domu ciało i duszę oczekujące przejścia. Na kartce z pożegnalnym przemówieniem pozostał jej łamiący się głos i jedna, może dwie łzy oraz ulga, taka, co wyraża zgodę na śmierć – część życia.
Myślami jestem z mężczyzną, który mnie począł. Wyobrażam sobie, jak w odległym szpitalu walczy, dokonując wyboru między pragnieniem życia i poddania się. Wola jest, lecz sił mało. Ciało zbyt często odmawia spójności w wysiłku. Myśl o kontinuum może osłabnąć, bo jak tu żyć i po co, gdy nic już prawie nie można. Gdy nie da się już być potrzebnym, przydatnym, pomocnym, wartym miłości.
− Samo to, że jesteś, jest cenne – mówi mi na środku ronda piękna i mądra kobieta.
Istnienie wystarczy tato, synku, kochana kobieto – mówię. Nie trzeba zasługiwać, trzeba być.
Nasypuję karmy do miseczki, stawiam obok drugą z wodą. Mleka? Proszę, jest i mleko. W łazience instaluję kuwetę, wszak życie kota też ma dwie strony.
Siadam w fotelu. Herbata ogrzewa gęste myśli z wczoraj, dziś.
− Ech, kocie, kocie – wzdycham w końcu w małe ucho. – Będziesz dwojga imion, kocie – mówię. – Nazywam cię Eliot Kocie Pierwszy.
Pręgowany odsłania biały brzuszek. Patrzy mi w oczy.
Jak dobrze być – mruczy.
Warszawa, 12 listopada 2018
Najnowsze komentarze