Miniatury literackie. Blo(k) z myśli dojrzałego mężczyzny.

Opera mydlana

Opera mydlana

 

Sobota. Wolna. Żadnych obowiązków. Pragnę, by była wyjątkowa. Zasłużyłem na to!

Czuję dłonie słońca na policzku. Przeciągam się. O! Morning pride! Mężczyzna wraca do życia! Uśmiecham się zadowolony. Przedłużam chwilę wstania. Kokoszę się w łóżku, rozkosznie. Przewracam się na brzuch. Bodzie mnie coś w udo. Macam obce ciało. Ziemniak. Pies nie dojadł. Lepki i zdegustowany zaglądam z nadzieją słońcu w oczy. Szyby brudne. I to jak! Na drugim policzku ciepły wietrzyk. Odczytuję w oczach psa słowa: wstawaj, tyś moim panem, z tobą chcę iść.

Królestwo za prysznic! Uwielbiam poranny prysznic. Włączam tryb oczyszczania umysłu. Letnia woda przyjemnie spłukuje niechciane myśli. Szampon o migdałowym zapachu, żel sportowy. Pieszczoty ciała i umysłu. Czuję, że woda sięga kostek. Odpływ zatkany. Podnoszę grzybek ozdobny. — Ja pier… — mówię głośno. Wyciągam z odpływu włóknistą maź. Szlam. Odór wykręca mi jelita. Żeby się nie porzygać nucę „Do ciebie szlam” i zaklinam fizjologię.

Poranna nasiadówka. Ulga i rozkosz wypróżnienia. Możliwość myślenia twórczego. Skupiam się. Zbieram do kupy. Jedno oko tylko otwarte. Patrzę na pralkę przede mną. Prania nie wyjąłem wczoraj. Kątem oka widzę, jak przez szparę wentylacyjną w drzwiach spieprza czar poranka.

Imperium za kawę! Na blacie ani kawałeczka miejsca. Talerze z zaschniętymi resztkami obiadokolacji. Jeśli teraz postawię ekspres na blacie kuchenki, to już jej nie domyję łatwo. Pieprzyć to. Kubek muszę odskrobać. Otwieram puszkę. Zapach kawy odsłania mi zęby. Bulgocząca pieśń ekspresu niesie nową nadzieję. Nalewam cudny wywar do mojego ukochanego kubka i sięgam po cukier. Kawa ścieka po blacie na podłogę. Bose stopy pieką. Kubek z gracją rozkracza się, połówki kołyszą rubasznie. Czekam, aż ekspres ostygnie. Wypijam w rozpaczy szklankę zsiadłego mleka. Skoro stopy poparzone to dłonie  dla równowagi też będą. Musi być jakaś symetria. W syczącym tańcu rąk przygotowuję ekspres do pracy. Otwieram puszkę. Zapach kawy odsłania mi kły. Bulgocząca pieśń ekspresu niesie nową nadzieję. Biorę inny kubeczek. Przyglądam mu się uważnie, nie skrobię.

Z kawą siadam w fotelu i delektuję się upragnioną chwilą. W tle fortepian plumka On the Nature of Daylight. Spokój. Nostalgia. Zamykam oczy. Głowę powierzam oparciu fotela. Uśmiecham się, upajam, poprawiam w fotelu. Z grymasem bólu z pośladka wyciągam łupinę orzecha włoskiego. Patrzę wkurzony na psa. Ty suko – myślę. Pies oczami nie rusza, jęzor tylko dynda łagodnie. — No co? — czytam w źrenicach. — Ruchy! Tyś moim panem, z tobą chcę iść.

Zakładam kalosze, bo odwilż jest, a w nocy padał lekki deszczyk. Na chodniku danse macabre. Walczę o życie, a pies ciągnie. Pies pociągowy w końcu. Rasowy! Schodzimy nad rzekę. Co za spokój! Nareszcie. Jaka cisza! Siwa rzeka nie rusza się. Siadam sobie na reklamówce, żeby tyłka nie przemoczyć. Wystawiam twarz do słońca i zaciągam się. Puffffff – wydmuchuję dym z lubością i czuję w trzewiach galopadę. Nagle silne parcie na zwieracz. Nie utrzymam! Co jest?! I gdzie ja mam teraz? Biegnę w krzaki. Dupą sięgam śniegu i strzelam. Dżyzys! Po kiego piłem to mleko!? Mam chusteczki w kieszeni, co za ulga. Chcę wracać na brzeg, ale to była dopiero uwertura. Pies podbiega i w oczach widzę słowa: ty też lubisz w krzakach?

Po ostatnim akcie opery wracam nad rzekę. Siadam na reklamówce. Tyłek zimny, nie czuję nierówności. Wyciągam papierosa. Zapalniczka zamokła i nie działa. Zjadam papierosa.

W oddali widzę dziwną postać na środku rzeki. Strój ma jakiś wiekowy. Przymykam oczy, włączam punktowy pomiar ostrości. Autofocus ustawia ogniskową. Pan Tarei na łyżwach! Wełniany szal ciągnie się za nim flagą. Macha do mnie ręką. Odwzajemniam z uśmiechem i zażenowaniem.

— Nie będziesz pił rano mleka zsiadłego — słyszę głos boga.

— Ani zjadał papierosa swego — odpowiadam i wypluwam resztki spomiędzy zębów.

Pies przygląda mi się i przekrzywia łeb.

— No co? — pytam psa. — Aż tak źle wyglądam?

Liże mnie z radością po policzku. Zostawia ślad mokry i śmierdzący.

— Coś ty jadła?! — krzyczę na psa i wycieram twarz ostatnią chusteczką. — Kupę?

— Nie mam dla psów przykazań żadnych— odzywa się bóg.

— Zauważyłem — syczę.

— To nie twoja była — mówi bóg.

— Ale mam szczęście.

— Mmmm, przesrany poranek masz, tak? — Yoda się odzywa. — Złość opanuj swą, bo na Mocy ciemną stronę przejdziesz.

Wykonuję końcowy numer Freda Astera z Genem Kelly w Rewii na Broadwayu. Zamiast nabli mam gałąź bukową.

— A po ciemnej stronie jest bardziej czy mniej gównianie? — pytam z uśmiechem nr 10.

— Nigdy nie lekceważ potęgi ciemnej strony Mocy. — Yoda zmarszczył się zatroskany.

Pan Tarei podjeżdża i robi piruet przy brzegu.

— Dobrego dnia, facecie — krzyczy, oślepia mnie uśmiechem i odjeżdża radosny.

Zaczął się absolutnie wyjątkowo.

— Obyś miał ciekawy dzień! — Pan Demonium uśmiecha się złośliwie.

— Dzięki — rzucam przez zęby i wołam psa. Czas do domu.

Kalosze są za śliskie. Nie mogę wleźć na skarpę. Zjeżdżam po zboczu na brzuchu. Spod śniegu błyszczą rybie łuski. Sztynk na kilometr. Kurtka ufajdana kompletnie. Siadam i kryję twarz w dłoniach. Kręcę głową z niedowierzaniem.

— Ja pier… — mówię cicho. — Co jeszcze?

Po chwili pies podbiega radosny. Nowy zapach. Wytarzała się w jakiejś padlinie.

— Boże! — drę się.

— Czego jeszcze sobie życzysz  — pyta łagodnie.

— Nie, już nic. Nic już nie chcę. Może poza mydłem.

Posłucham Buddy. Żadnych pragnień.