Miniatury literackie. Blo(k) z myśli dojrzałego mężczyzny.

Każdy ma takiego boga, na jakiego zasłużył

 

 

O, lenistwo wspaniałe. Jakże ty miłe jesteś, ten tylko to pojmie, kto musi cię zwalczyć. I im usilniej walczy, tym droższy twój koc spokoju, piana ukojenia. Wielbię cię, szanuję, dary w hołdzie składam i, byś mnie nie opuszczało, błagam.

      No dobra, dosyć tej grafomanii, miseczka sama się nie zapełni i na koncie też pusto. Zrobiłem sobie jajecznicę, a Babie kanapeczki z dżemem. Ile to już lat? Trzy? Cztery, tak cztery lata temu wyobraziłem sobie, że ziemia to wielki kocioł, że biorę ogromną łychę i mieszam. Potem wkładam rękę do środka i wyciągam na chybił trafił kobietę „typową”. Po co to zrobiłem? Żeby urzeczywistnić swoją kobietę wewnętrzną? Taki był pierwotny zamiar. A okazało się, że Baba ma swoją osobowość, jest absolutnie niezależna, do tego pieruńsko inteligentna i złośliwa. Dlaczego eksperyment się nie udał? Czemu nie jest żeńskim pierwiastkiem mojej osobowości? Dobre pytanie, z tych absolutnych.

      Zasiadłem przed ósmą do pracy z postanowieniem, że nie odpuszczę, aż zmontuję całe nagranie. Nie przeczę: plan aż nazbyt ambitny, bo i materiału dużo i temat ciężki (rzecz o celibacie), ale nie takie rzeczy robiłem i przeżyłem. Około jedenastej zrobiło się niepokojąco ciemno. Powietrze wstrzymało dech, pies się schował w łazience. Stanąłem na balkonie z niezapalonym papierosem. Zamarłem. Sunęła na mnie wielka czarna chmura.  Wyglądała jak statek obcych, który co jakiś czas strzelał laserem i tylko patrzeć, jak zaraz otworzy luk i snop światła wessie świat. Była przerażająca, fascynowała, hipnotyzowała ogromem, siłą, rozmachem. Nim cokolwiek usłyszałem, nim cokolwiek poczułem – zobaczyłem. Szkwał zgiął drzewa w pół, porywał liście i mełł je na błoto. Trzask konarów, błysk pioruna, huk sferycznej artylerii w jednej chwili pozbawiły moje uszy połowy mocy. Rozpostarłem ramiona w geście iście bałwochwalczym i przyjąłem uderzenie wiatru z deszczem. Zachwiałem się, po sekundzie byłem mokry. Szkwał gnał dalej, torując drogę deszczowi. Ogrom tej nawałnicy wyssał ze mnie złe emocje, oczyścił, zostawił mokrego i zafascynowanego. Gdzie okiem sięgnąłem, co żywe walczyło z wodą. Drzewa i krzewy nadstawiły plecy, mniejsze rośliny padły.

      Spojrzałem na dom i ogród sąsiadów. Na środku trawnika, z ogromnym liściem na głowie, uniósł się grzybek spryskiwacza. Obrócił się nosem do mnie, zamarł na chwilę, jakby mi się przyjrzał zdziwiony, poczym zakasłał, wypluwając z siebie trochę brudnej wody i śpiewem syczącym, przekrzykując szum deszczu, czynił swą powinność, rywalizując z rzęsistym opadem.

      Syk syk syk syk syk, drrrrrrrr, syk syk syk syk syk, drrrrrrrrrrr – pracował niezmordowany i ilekroć obrócił się do mnie noskiem, miałem wrażenie, że mówi: No co? Przecież zawsze o tej porze podlewam.

 

      Było już ciemno, gdy kręgosłup zaprotestował stanowczo. Zdjąłem słuchawki, zapisałem pliki i wyłączyłem komputer. Wyprostowałem się na krześle, rozciągając plecy. Trach, trach, trach – strzeliły kręgi.

      — Wiesz ilu ludzi straciło życie w słuchawkach? — Baba siedziała na półce regału z książkami naprzeciw mojego biurka.

      — Tak? Ilu? — Ziewnąłem.

      — Setki, jak nie tysiąc. Ostatnio na przykład John Walker został pozbawiony głowy przez imigranta z Pakistanu podczas słuchania muzyki. Elizie Wohulcowej ktoś poderżnął gardło w domu, Sabinie Novac też, a Mohammad Ibn Mahhad został zastrzelony. — W oczekiwaniu na moją reakcję Baba przekrzywiła głowę.

      Patrzyłem w jej oczy i zastanawiałem się: o co babie chodzi? No ale przecież nie zapytam wprost, bo zaraz będzie foch i, lub, wręcz, albo, nawet awantura, więc postarałem się, by na twarzy wymalowało się zaciekawienie. Baba wymalowała sobie zadowolenie i już chciała kontynuować wyliczankę śmiertelnych przypadków w słuchawkach, lecz wstałem, dając jej do zrozumienia, że dalsza rozmowa na ten temat mnie nie interesuje, a rękoma rozmasowałem zdrewniałe pośladki.

      — Rety! — zawołała. — Nawet Budda po latach siedzenia pod drzewem nie miał takiej płaskiej!

      — Tak, wiem, to przez słuchawki. Gdyby Budda siedział w słuchawkach, miałby pewnie pośladki w policzkach.

      Baba zwizualizowała moje przypuszczenie i przytaknęła. Widać dopiekłem sobie w odpowiednim dla niej stylu, bo uśmiech miała szelmowski.

      — A długo do mnie gadałaś, gdy pracowałem? — zapytałem, domyślając się powodu uszczypliwości.

      — Jakieś… dwieście lat.

      Bingo.

      — Chcesz herbaty? — zapytałem.

      — Była burza i ulewa, więc mam pełną miskę, dziękuję.

      Oho, mocno obrażona.

      — Może kanapkę? Kupiłem…

      — Mam świeże komary. — Przerwała stanowczo. — Nie fatyguj się, bo ci jeszcze pięta spuchnie.

      Ale ją wzięło! No trudno. Nikt nie mówił, że będzie łatwo. Ech, Mójboże, co za kobietę sobie wybrałem – pomyślałem. Ale Mójboże nie odpowie, przecież odszedł. Szkoda, brakuje mi go. Czasem myślę, że zrobiłem coś, co go zmusiło do odejścia, że to moja wina i jest mi wtedy smutno. Ale co to mogło być?

      Zdążyłem wykonać tylko jeden krok w stronę kuchni. Drobne kościane drzazgi, pozostałość po niedojedzonej przez psa kości,  wbiły się w piętę. Na torturach nie wymyśliliby lepszego sposobu, by rzucić mnie na kolana. Jęcząc, usiadłem na buddyjskim wypłaszczeniu i sycząc, wyciągałem groty ze stopy.

      — A nie mówiłam! — Baba ciosała palec.

      — Od tego mogę dostać zakażenia! — krzyknąłem.

      — Kriszna z ciebie żaden, a już tym bardziej Achilles, więc nic ci nie będzie.

      — Wbić ci taką drzazgę w stopę? Może wtedy zrozumiesz, co czuję?!

      — Ona zetrze głowę twoją, a ty czyhać będziesz na piętę jej *. – Zza „Alchemii manipulacji” wyłonił się Brońboże.

      Baba zdębiała. Ja również. Brońboże wycelował we mnie palec i zastygł. Zza grzbietu „Stąd do wieczności” wychylił się Szczęśćboże i zachichotał. Dajboże, odsunąwszy „Życie po życiu”, wyszedł na środek półki, popatrzył skonsternowany na Brońboże, potem na Babę, na mnie, na Szczęśćboże i znów na Brońboże, Babę, na mnie. Cmokał, oblizywał wargi i drapał się po głowie, przestępując z nogi na nogę. Z jego oczu tryskało zmieszanie w połączeniu z wołaniem o ratunek. Nic nie rozumiał.

      — W mordę – wyrwało mi się, gdy wyjąłem ostatnią drzazgę z pięty. – Dobra, idę obmyć stopę.

      — Niech ta ruda grzesznica obmyje ci stopy, wytrze włosami i namaści olejem** – powiedział Brońboże.

      Baba najpierw połknęła powietrze, potem zrobiła się tak czerwona, że każdy statystyczny rak dokonałby aktu samospalenia w geście bezsilności. Wstała, podeszła do wolno cofającego się Brońboże. Stanęła przed nim w rozkroku, wzięła się pod boki i…

      Nie, stanowczo nie da się tego zacytować. Takiej wiązanki to nawet gimnazjalistki, parlamentarzyści z jedynie słusznej opcji i lud czarny razem wzięci nie umieliby puścić. Brońboże kolorem uszu mógłby doprowadzić do wyginięcia reszty populacji raków, Szczęśćboże ze śmiechu padł na plecy i wierzgał nóżkami, zaś Dajboże zamarł, zesztywniał, skamieniał i Bóg tylko wie, co jeszcze z nim się działo. Gdy Baba umilkła, z jej ust unosił się dym. Kaszlnęła i Brońboże stał z przypaloną brodą i brwiami.

      — Może by ją… ukamienować? — niepewnie wydusił z siebie Dajboże.

      Szczęśćboże przewrócił się na bok i trzymał podskakujący brzuch. Baba ruszyła w kierunku Dajboże, lecz ten się zdematerializował. Został po nim tylko koszyczek na datki. Szczęśćboże spadł na półkę niżej i na czworakach wszedł za książki, nie przestając chichotać.

      — Kogo ty sprowadziłeś, Facecie, co? — Baba zgrzytała zębami.

      — Sami się pojawili. Wygląda na to, że są na miarę naszych czasów — powiedziałem, oglądając zakrwawioną piętę.

      — Dosyć… dosyć tej… tej… Sodomii! — wykrztusił z siebie Brońboże. Jeszcze nie doszedł do siebie, ale chciał kontynuować swój wywód.

      — Że co? — Baba spurpurowiała.

      — Powinieneś się wstydzić — powiedział, patrząc mi w oczy i ignorując Babę.

      —Ja? — Zdziwiłem się.

      — Żyjesz pod jednym dachem z tą… tą… ubecką wdową — kątem oka spojrzał na Babę — czytasz książki fałszywych wykształciuchów, lewackich pogibańców, zdrajców Polski i… i… gardzisz tradycją wielkiego narodu, opluwasz… — Zerkał to na mnie, to na Babę, — …najświętsze wartości! — Spojrzał na Szczęśćboże, który nie miał już siły się śmiać, potem na pusty koszyczek Dajboże. — Masz wyrzucić ze znajomych wszystkich lewaków i popaprańców tefałenowskich i agorowskich… — Czerwony ze złości szukał słów. Rozejrzał się po pokoju. — I spalić książki.

      — Bo? — Zaciekawiłem się.

      — Bo… bo… bo nikt ci nie da rozgrzeszenia i będziesz smażył się w piekle. — Kiwnął głową zadowolony. Zerknął trwożliwie na Babę i szybko się schował za książkami.

Baba klapnęła na półce. Kręciła głową z niedowierzaniem.

      — Co za czasy — westchnęła.

      — Obietnica zmartwychwstania w zamian za umysł, ciało i pieniądze. — Wzruszyłem ramionami. — Posłuszeństwo i bezmyślność.

 

      Fotel nie ukoił bolącej nogi, ale plecy były wdzięczne tej decyzji. W głośnikach narastała muzyczna fraza z filmu „Kod da Vinci”, księżyc patrzył na mnie drugim okiem, wiatr szukał czegoś w gałęziach drzew. Westchnąłem, bo nie wziąłem sobie niczego do picia. Papierosy też daleko, a tak bym sobie zapalił. W radiu zaczął się serwis informacyjny, w którym cytowane wypowiedzi polityków swoją wymową niewiele odbiegały od słów niedawno wypowiedzianych przez Szczęśćboże. Nie wytrzymałem i wyłączyłem radio. Podszedłem do regału.

      — Hej tam! — zawołałem.

      Dajboże wyszedł z tacą w ręku.

      — Zawołaj pozostałych — powiedziałem.

      — A czegóż to duszyczka potrzebuje? — powiedział Dajboże, machając pustą tacą.

      — Zabierajcie się z mojego domu. I to już! — krzyknąłem.

      Przestraszony Dajboże cofnął się. Po kilku minutach wyszli wszyscy. Mieli spakowane rzeczy w tobołkach. Stanęli przede mną z podniesionymi głowami.

      — Racja jest nasza. Będziesz tego żałował.

      — Nie będę — odpowiedziałem spokojnie. — Wypad!

      Zniknęli.

      — Mój Boże — westchnąłem.

      — Nie będziesz miał innych bogów przede mną — usłyszałem głos, za którym tak tęskniłem. Mójboże siedział na „Nieboskiej komedii” i palił fajkę.

      — Dlaczego wróciłeś? — zapytałem. — Nie jestem zawiedziony, wręcz przeciwnie, bardzo się cieszę, ale…

      — Człowieku! Czy ty wiesz, co to się na świecie wyprawia? — Machnął fajką, trochę żaru spadło na półkę. — Jeszcze trochę i ludzie skoczą sobie do gardeł. — Zwiesił głowę. — A jak jeszcze usłyszałem, kogo ci przysłali… Więc wróciłem. W końcu jestem taki jak ty i tu jest dla mnie miejsce. Nawet Babę jestem w stanie znosić, byleby nie patrzeć na… no wiesz.

      — Wiem.

      — Co tam mówiłeś o mnie? — Baba pojawiła się z tacą pełną winogron i karafką wina.

      — Nic nic — Mójboże wyprostował się.

      — Tu są winogronka dla mojego staruszka i winko, a tu — pokazała miseczkę — witaminki. Masz wziąć teraz, żebym nie musiała drugi raz prosić.

      Mójboże westchnął, zeskoczył na półkę i, z wyraźnym zawahaniem, sięgnął po witaminki. Potem przytulił Babę, puścił do mnie oko, pokręcił głową z rezygnacją, wziął tacę i karafkę i poszedł za Babą za książki.

      — Każdy ma takiego boga, na jakiego zasłużył — Krzyknął z czeluści literatury.

 

Warszawa, listopad 2017

——————————————————

*ST Gen 3:15

** Nawiązanie do ŁK 7:36-38