Miniatury literackie. Blo(k) z myśli dojrzałego mężczyzny.

Impresja upalna

 

Słońce podgrzewało popołudniowy pośpiech miasta. Powtarzało swój znój codzienny bez widocznych emocji, zupełnie jakby odwalało robotę mimochodem. Chodnik i stopy przechodniów przyłączały się do tańca falującego asfaltu, drżąc w powietrzu. Dziesiątki rąk strącały krople potu, setkami ginęły w drodze na betonowe płyty. Wiatraki klimatyzatorów, bucząc łzawo, błagały o przerwę, plastikowe meble miękły w próżnym oczekiwaniu na spragnionych kawy i bułek. Nad miastem unosiły się błagania o deszcz.

   Chcę pobyć w mieście, z ludźmi, kamienicami, pasami na jezdni, witrynami… Połazić, posnuć się w południowej spiekocie. Utytłać się w upale, lepić się, roztapiać, doprowadzić do takiego stanu, żeby klimatyzowane wnętrze było rajem, a piwo jabłkiem.

   I nie wiem dlaczego i po co. Czy wszystko, co robimy musi mieć sens? Sens odparował. Wysechł, w proch się zamienił i znikł. Dziś. Tu i teraz.

   W dawniej cukierni Bliklego, po której została tylko nazwa, pączki z żółtym szlakiem pośrodku schroniły się za szkłem lady. Mistrz dbał o to, by pączki smażone były całe, jego następcy mają to w głębokim poważaniu. Zabrali mu firmę fortelem, zachowując nazwę. Mistrz w odwecie nie zostawił receptur. Zanim powiększył cukiernię na Nowym Świecie, podstępem wyrzucił Olejniczaków z lokalu. A teraz chytry chytrego przechytrzył. Ale mam gdzieś Bliklego. Upał rozrzedza emocje, pozbawia je kolorów. Spływają z potem.

   Bezsens to dobra pora dnia. Odpust. Nie wieczny, chwilowy, wytchnieniowy. Taki, na który się czeka z uniesioną brwią. Więc idę Krakowskim mu na spotkanie. Kupuję napój jabłkowo-miętowy, siadam na ławce, popijam.

   Że też zawsze takie oryginały mnie wypatrzą – myślę, widząc pijaczka, drepczącego w moją stronę. Podróżną torbę ma na ramieniu, więc powie, że zbiera na bilet. Zakład? Stoi.

   — Przepraszam — zaczyna. — Nie będę ściemniał i powiem od razu, że muszę napić się piwa, bo zaraz zacznie mną trząść.

   Przegrałeś! Przegrałem. Wstaję, sięgam do kieszeni po drobne. Daję wszystko, co mam.

   — Może nawet na dwa starczy — mówię.

   Chwilowe zaskoczenie spływa z jego twarzy.

   — Widzę, że zna pan życie — kiwa głową w taki sposób, że wyraża podziękowanie, podziw i ulgę jednocześnie. Chce pogadać, ale ja nie chcę. Kręcę głową. Rozumie. Unosi wymownie rękę, nogi ciągną go do sklepu.

   Słońce przeturlało się w prawo, pożółkło. Za godzinę, może dwie, sczerwienieje, odpuści trochę, ale jeszcze daje. Czas na piwo? Czas. Skręcam. W podwórzu wita mnie chłód głębokiego cienia i rzadsze powietrze. Niech błogosławione będą wszystkie podwórza świata. W barze chłód spojrzenia kelnerki. Niech przeklęte będą wszystkie zimne spojrzenia kobiet. Siadam przy barze. Jedno piwo, cały świat. Dwa krzesła obok siedzi facet po trzydziestce. Patrzy na topniejące kostki lodu w szklance z whisky. Kelnerka wyciera szklanki, kieliszki wiesza nad ladą, szykując arsenał na wieczór. Jej kolega zapełnia chłodziarkę butelkami piw regionalnych. Z głośników sączy się chłodna melodia celtycka. Ukrzyżowane słońce porusza się delikatnie na rzemyku w nawiewie klimy. Muzyka, krzyż, piwo, whisky… wszystko celtyckie. Nie, nie wszystko. Ludzie już nie.

   Facet co i rusz popatruje na mnie. Zerkam. Twarz frasobliwego, ubranie średnioetatowego. Zagada? Nie. Zakład? Zakład. Przegrasz! Pewnie przegram. Wierci się. Gdy kelnerka znika na zapleczu, przysiada się. Bezgłośnie zamyka usta, na widok wracającej dziewczyny. Siedzi, kręci szklanką. Patrzymy, jak złoty płyn obmywa ścianki. To też słońce – myślę. Słońce, złoto, bóstwo, życie, nadzieja, śmierć, zmartwychwstanie, cykl… – wyliczam zahipnotyzowany. Wracam do piwa, podziwiając wyjątkowo kształtny tyłek znikającej w drzwiach zimnej kelnerki.

   — Jak myślisz — pyta facet, bojaźliwie zerkając na drzwi na zaplecze. — Czy dziewczyna… no… kobieta… — pomaga sobie zamaszyście rękami — feministka, rozumiesz? — Kiwam głową. Myślisz, że taka kobieta będzie robić swojemu facetowi laskę?

   O luzie cudowny, równowago wspaniała, ile wy warte razem czy osobno ten tylko się dowie, kto was stracił nagle. Można zakrztusić się piwem? Trzeba. Krztuszę się, w pierś klepię, kaszlę. Facet odchyla się w zdumieniu, gębę rozprostowuje mu zaskoczenie. Przykłada palec do ust na widok kelnerki. Iluż to zagubionych mężczyzn rodzi współczesność – myślę.

   — No? Jak myślisz? — korzysta z następnej okazji.

   — Myślę, że tak. Jeśli będzie chciała, to tak.

   Frasobliwy, spięty, niepewny.

   — A jak nie będzie chciała?

   — To nie zrobi.

   Frasobliwy, spięty, niepewny.

   — Czyli tak samo, jak niefeministka?

   — Myślę, że nie, nie tak samo.  Jak cię pokocha, to dużo lepiej.

   Dopijam, klepię go w ramię, zostawiam go w stanie nieważkości.

   Czerwieniejące bóstwo skacze po dachach. Chcę je zobaczyć w wodzie, więc idę mostem na drugi brzeg. Wielbiciele rozgrzanego piachu leżą, pozostali siedzą, sączą, palą, gadają. Bóg słania się, chwieje, drży w brudnej wodzie. Jeszcze oślepia, jeszcze groźne. O jego odbicie ocierają się butelki, torby, kubki, niedopałki. W oku samotny trampek, sznurowadło udaje włos.

   Masz chęć na jeszcze jedno piwo? Mam. Kupuję. Plastikowy kubek ledwie utrzymuje złocistość napoju. Ja i kubek chwiejemy się, idąc nad brzeg, siadamy, wzdychamy.

   — Chcesz trawki? — słyszę młody głos. Student, tak myślę, trzyma w ręku plastikową saszetkę z zielem. Żałośnie mało. Na niepełną fifkę starczy. A dawniej to pełnego skręta się paliło. Puszczało w krąg przy ognisku i każdy miał odjazd. Piwo było podłe, ale trawa dobra i tania. Papierosy też były lepsze. Dziś odwrotnie. Smutny czas? Nie, dlaczego? Inny.

   Wracam mostem. Idę bulwarem, palę. Wielkie płyty pod stopami odmierzają rytm wieczoru, strzępy rozmów, światów.

   … dwieście na godzinę, stary, mówię ci…

   … suka jebana, zatłukę kurwę…

   … Messi jest lepszy, ale bez formy…

  … nie umiem, nie dam rady, nie chcę…

   … spierdalam z tego chujowego kraju…

    … przegrają, z grupy nie wyjdą nawet…

   … zdradza mnie z tą rudą kurwą, wiem to…

   … Ubera zamów, pieprzyć to, jedź…

   … to nie jest czas dla uczciwych ludzi, to drugi PRL…

   … ale jak on rucha, ech, kurwa, mówię ci…

   … kocham go, kurwa, kocham, rozumiesz?…

   … ja b zjest kowbasu, a ti?…

 

   Stary bulwar. Pełno butelek. Wszystkie otwarte. W każdej inna noc. Za kilka godzin zajrzy do nich słońce, osuszy szybko i zawiśnie. Nawet się nie zachwieje.

 

Warszawa, czerwiec 2018