Miniatury literackie. Blo(k) z myśli dojrzałego mężczyzny.

Granice i opary absurdu

granice i opary

 

— Idziemy!? — krzyknąłem ze swojego pokoju. Usłyszałem, jak pies zabuksował na terakocie. Po chwili wielkie oczy i sztywne uszy oczekiwały potwierdzenia komunikatu. — Idziemy! — powtórzyłem i zaczął się taniec radości.

Poszliśmy nad rzekę. Przetarte ścieżki nie cieszą się gwarem stóp. Nie widać śladów mas. Z rzadka wędkarz przejdzie nimi. Może dzika zwierzyna łaskawej łypnie na dzieło „nowego bieżenia” niż człowiek? – ślady dzików wyraźne.

Ciesząc się zdrowiem stałym, nie czułem obawy przed chorobą. Omijały i wciąż mijają mnie wszelkie choroby wieku, cywilizacji, płci, przypadku czy inne. To, że nie słyszę od dziecka na jedno ucho, nie przysparza mi zmartwień. Przyzwyczaiłem się – tyle lat… A czy przyzwyczaiłbym się do chorobowej niedogodności, bólu, tabletek poranno-wieczornych, lekarskich spojrzeń przez pryzmaty urządzeń? Z pewnością są jakieś granice. Gdzie ja je mam?

— Ponoć do wszystkiego można się przyzwyczaić — powiedziałem do siebie, patrząc na zanikający rumień na nodze. Wytyczyłem ścieżkę kleszczowi do mego ciała. Nic nie poczułem. Nie wiem, jak długo ssał mą krew i gdzie się wpił. Wiem natomiast, co mi ofiarował. Heroiczny zdawałoby się czyn został zarumieniony strachem. Warto było? A warto żyć?

 

Kolejna miesięcznica i ponownie wyjątkowa. Poszliśmy z I. do W Oparach Absurdu, knajpy na Pradze, w której się poznaliśmy. Odgrywamy scenki z pierwszego wieczoru, myląc kolejność gestów, przedrzeźniając się i śmiejąc. Pijemy: czysta i utrwalacz. Mieszanka działa szybko i sprawnie. Po godzinie czuję wspaniały luz, obojętność na losy świata.

Wychodzę na papierosa i staram się uchronić domy przed rychłym upadkiem. Nagle czuję mocne ramię, które wspomaga mnie w tej misji. Niski, krępy mężczyzna w podkoszulku i dżinsach. Włosów za mało, nos mocno przesunięty, ledwozębny, ale wzbudzający sympatię.

— Niech pan usiądzie, bo zaraz pan upadnie — mówi i pomaga mi przysiąść na krawężniku.

— Chciałem ocalić domy — mówię z uśmiechem. — Strasznie się chwieją i… mogą się rozsypać… zawalić — bełkoczę. Mężczyzna śmieje się życzliwie. Pewnie na Pradze wielu takich, jak on i ja. A może przeciwnie?

Poczęstowałem wybawcę Atlasa praskich domów papierosem i sam też zapaliłem.

— Pan z Pragi? — Staram się mówić wyraźnie. — Znaczy: mieszka pan tu?

— Teraz tak — znów ten rzadkozębny życzliwy uśmiech. — Urodziłem się na Białołęce, a teraz mieszkam tu, na Stalowej.

— Ja pochodzę z Choszczówki — mówię.

— Choszczówki? — upewnia się Ledwozębny. Kiwam głową, raz a dobrze, bardzo zamaszyście. — Często tam jeździłem na plenery. Kiedyś uwielbiałem malować pejzaże.

— Mam przyjaciela we Wrocławiu — kiwam głową. — Pięknie maluje.

— A co maluje?

— Wrocław i kobiety. Nie jednocześnie, pięknie.

Ledwozębny śmieje się, zaciąga papierosem, zamyśla.

— Malowanie kobiet jest najwspanialsze — mówi, patrząc na kamienicę przed nami.

Ma na imię Bogdan. Siedzimy i rozmawiamy przez dłuższy czas. Po bruku Ząbkowskiej jeżdżą samochody, motory, skutery. Wielki hałas. Nie da się swobodnie rozmawiać. Czerwone światło na skrzyżowaniu z Targową zatrzymuje co jakiś czas rzekę pojazdów.

— Malowałem Rzym, Wenecję, Florencję, Paryż — mówi w zamyśleniu. — I kobiety malowałem, ale już w Polsce. — Przed nami przebiegła młoda kobieta, w ramach wieczornego joggingu zapewne, zostawiając za sobą smużkę mocnego zapachu perfum. — Trudno było z tego wyżyć, więc zacząłem malować tematy religijne. Zawsze starałem się pogodzić dwie rzeczy: oczekiwania odbiorców i siebie. — W kabriolecie przejechała czwórka roześmianych małolatów. Rytm i basy muzyki techno oraz spaliny ścisnęły mi gardło.

— Jak daleko jest Golgota od garoty? — powiedziałem, trzymając się za gardło i charcząc.

Bogdan spojrzał na mnie całkiem inaczej. Wyciągnął z kieszeni swoje dwa ostatnie papierosy i poczęstował mnie.

— Wybacz, zostawiłem kobietę w knajpie, pójdę po nią. Jest tu, na górze. Zaraz wracam. — powiedziałem i pobiegłem z niezapalonym papierosem po I.

Usiedliśmy we trójkę na schodku pod ścianą kamienicy. Poprosiłem I. o wyjęcie piersióweczki i podałem Bogdanowi. Powiedział, że najpierw my. I. odmówiła. Ja pociągnąłem spory łyk. Bogdan z radością przejął butelkę. Nie była to ręka, jakiej się spodziewałem po malarzu. Krótkie mocne palce, bardzo odstający kciuk, dłoń w kształcie dziecięcej łopatki do piaskownicy, ale miała w sobie lekkość.

— Tematy religijne? A konkretnie? — zapytałem.

— Gdy mieszkałem w Rzymie, malowałem świętego Jerzego. Chyba z sześćdziesiąt obrazów. Każdy inny. Szukałem sposobu, by się sprzedało i żebym ja był zadowolony. — Dwóch łysych w przejeżdżającym BMW zaryczało polski rap. — Kopiowałem też dziewiętnastowieczne obrazy. Namalowałem kilkanaście piet. Wzbudzały zainteresowanie, bo bohaterów starałem się malować inaczej, niż na przykład rzeźbił Michał Anioł. Dramaturgią chciałem się zbliżyć do „Piety” Korzeniewskiego…tylko nie mogłem się zdecydować na kolory. Wreszcie wpadłem na pomysł, żeby… — Dwóch atletów w dresach Adidasa i bez koszulek szła szybkim krokiem przed dwiema supermodelkami w opiętych mini i wielkich szpilkach po drugiej stronie ulicy. — … namalować pietę w dwóch kolorach: granatowym i czerwonym. — Umięśniony z Bull Terierem na smyczy i z blondynką z tyłu przeszli obok, patrząc na nas z niesmakiem. — Wiesz, osiągnąłem to, czego szukałem. Z tej piety byłem bardzo dumny. — Ksiądz z kilkoma starszymi kobietami przeszedł koło nas, intonując Ojcze nasz.

Bogdan opróżnił butelkę, więc przepłynąłem na drugą stronę ulicy po dwie dwusetki Lubelskiej. Odkręciliśmy, stuknęliśmy się butelkami i wznieśliśmy toast za sztukę w całej jej rozciągłości. I. tym razem wypiła z nami. Podtrzymywała mnie bardzo dzielnie na ciele.

— Dotarłem do granicy siebie. — Przyjął papierosa, zapalił, pociągnął duży łyk Cytrynówki. — Dalej nie mogłem iść, bo bym się zatracił. Wolałem już wrócić do kraju i skończyć z malowaniem na sprzedaż. Teraz maluję dla siebie, tylko dla siebie. A zarabiam, montując okna.

Gdy zorientowałem się, że moja butelka po Cytrynówce jest pusta, zakomunikowałem, że osiągnąłem kres przyswajalności wiedzy i wrażeń. Na ramieniu I. dopłynąłem do przystanku autobusowego, potem na nasze osiedle, do budynku i do łóżka.

— Co ja mówiłem do Bogdana? — spytałem I.

Nie odpowiedziała, ale…

— Jesteś cudownie wstawiony i taki szczęśliwy — uśmiechnęła się I.