Miniatury literackie. Blo(k) z myśli dojrzałego mężczyzny.

Baba Jara

baba jara

 

Wiosna? Ach, to ty?

Wróciłem późno i zmęczony. Zapaliłem lampkę i klapnąłem na fotel. Objął mnie czule. Zamknąłem oczy i w zaufaniu oddałem się jego przepastności.

      — Nareszcie w domu — mruknąłem do siebie. — Nareszcie spokój i cisza.

      Nie wybrzmiało mi w głowie jeszcze ostatnie słowo, gdy usłyszałem coś w rodzaju chlupania. Otworzyłem oczy i spojrzałem na regał z książkami. Wyostrzyłem zmysł właściwy i wyprostowałem się w fotelu na widok Baby*, która właśnie zanurzała w filiżance… coś.

      — Co robisz — jęknąłem czując, jak spokój umyka.

      — O! Cześć. — Baba rzuciła głową zaskoczona. — Nie słyszałam, że wróciłeś.

      — Zaczynasz mówić, jak stara żona — powiedziałem i ugryzłem się w język. Za późno.

      Baba przyjrzała mi się uważnie, jakby znad okularów. Czułem te ostre złośliwe szpilki na twarzy.

      — Żartowałem — zaskrzeczałem rozpaczliwie.

      — Topię — odrzekła w końcu i zaczęła maczać to coś w herbacie.

      Jedną ręką trzymała górny koniec tego czegoś składający się z dwóch zapałek, a drugą dzwoniła łyżką w spodek. Śpiewała przy tym coś cicho. Macza, śpiewa, dzwoni, macza, śpiewa, dzwoni, macza, śpiewa, dzwoni. Zza Mitologii Słowian wyszedł Satyr turlając świeczkę typu tealight. Za nim Budda toczył pomalowane jajko. Satyr ustawił świeczkę z dala od filiżanki. Budda zmierzał ku Babie. Potknął się, zamachał krótkimi łapkami i wyłożył się jak krągły. Jajo poturlało się na brzeg półki. Baba zamarła. Satyr jęknął. Budda kołysał się w milczeniu na brzuchu. Zerwałem się i złapałem je tuż nad podłogą.

      — Masz szczęście, Budka — powiedział Satyr. — Inaczej Baba ciebie by pomalowała.

      Położyłem jajo na półce. Budda objął je czule, ucałował i doturlał do Baby. Przyjrzałem się temu czemuś, co Baba tak namiętnie maczała w herbacie. Dziwne toto. Niby postać jaka, ale koślawa strasznie. Z zapałek korpus zrobiony, sukienką szarą obleczony, łeb z chusty uwity. Pod łbem coś a’ la korale dyndały.

      — A to co tooo? — gardłowo, niemal z japońską wymową i akcentem takowym mi się wyrwało.

      — Atotakieotooooo — Satyr mnie przedrzeźnił bardzo po japońsku.

      — Anotakieotooooo — Budda się dołączył.

      — A my kuku jej na muniuuuuuuu — dodała Baba i wszyscy palnęli śmiechem. Najsprawniej turlał się Budda. Baba z gracją trzymała rąbek sukienki. Satyr stukał kopytkami.

      Skorzystałem z okazji i wyjąłem takieoto z herbaty.

      — Kukła — wybąkałem ni to do siebie.

      — Śmiercicha, gamoniu — powiedział Mójboże. Siedział na półce, opierał się o grzbiet „Dobrego omena” i machał nogami.

      Spojrzałem na niego zdziwiony.

      — A ty co tu robisz? — powiedziałem walcząc ze szczękościskiem. — Myślałem, że opuściłeś Babę.

      — Przybyłem na wiosenne świętowanie — odparł wzruszając ramionami. — Jest wiosna, jest impreza. — Uśmiechnął się do mnie i spojrzał mi w oczy czule. — Dobrze, że i ty wróciłeś. Martwiliśmy się o ciebie. — Poczułem ciepło w ciele. Roztkliwienie? — Siadaj sobie i patrz. To również dla ciebie.

      — Tak, wróciłem.

      — Zarrrazzzzz czasssss! — zasyczał Satyr.

      — Ale na co? — znów trochę jakby po japońsku mi się rzekło.

      — Jaktonacooooo. — Śmiali się. Nie wierzgali. — Ogień będziemy palić. — Satyr rozłożył ręce, jakby to była oczywistość nad oczywistością. — Zaraz równonoc będzie.

      Baba wzięła kukłę i tak mocno walnęła nią o dno filiżanki, że połamała się i cała zniknęła w herbacie. Satyr zapalił świeczkę. Później wziął cymbały i zaczął grać, a Budda pląsał i śpiewał niczym Happy Hippo. Mójboże sfrunął, założył druidowy kapelusz i porwał Buddę w szalony taniec wokół ognia. Baba do taktu dźgała kukłę łyżką i podśpiewywała coś o śmierci u płotu. Gdy już się zmęczyła dobijaniem martwej Mory, pląsnęła radośnie, głową zarzuciła i skryła się za Międzyrzeckim. Tymczasem Mójboże ujął laskę i tchnął w cymbały życie, więc Satyr dołączył do kręgu. Panowie chwycili zapałki, których końcówki były owinięte w watę. Zapalili swe pochodnie i kręcili się wokół świeczki. A cymbały grały im radośnie i strasznie głośno.

      Baba pchała wózek pełny różnych wiktuałów. Na środku piętrzyły się jakieś placki. Obok owoce, mięsiwo, kartofle i coś jeszcze. Zaczęła rozkładać talerzyki, gdy panowie podbiegli i jęli ją chłostać zwiniętymi w ruloniki kawałkami okładki z „Opium”. Baba, nieprzygotowana do psot, zaczęła ganiać ich po półce w zapalczywości godnej Zachariasza. Dopadła Buddę i już chciała wskoczyć mu na plecy, ale się chyba zrozumiała pomyłkę, bo przecież Satyra miała złapać. Gdy cymbały zaczęły grać marsza, wszyscy weszli za „Odyseję”.

      Cymbały grały, a ja siedziałem urzeczony tym widowiskiem. Rozsiadłem się wygodnie w fotelu, gotowy na wszystko.

      Na środek półki wjechał koń z zapałek. Jego grzbiet okrywało białe prześcieradło. Na oklep siedziała kolejna kukła. Na jej głowie był wieniec, z nici pajęczej bodajże. Gdy konia ustawili bokiem, zobaczyłem u kukły gigantyczne męskie przyrodzenie w pełnej gotowości. Panowie podnieśli koniowi ogon i z męskości kukły trysnął obłok cieczy jakowejś. Jeździli tak po półce i rosili, co się tylko dało. Mójboże machnął ręką, cymbały zaczęły grać muzykę spokojną. Wszyscy zasiedli do posiłku i zajadali się, gaworząc wesoło.

      — Chcesz placka? — powiedziała nagle do mnie Baba.

      Zawahałem się.

      — Nie, dziękuję — odpowiedziałem lękliwie, bo cholera wie, z czego to jest. — Już jadłem — dodałem z nieszczerym uśmiechem.

      — Jedz, chłopie, jedz — zasyczał Satyr.

      — Masz tu wina łyk — Budda wyciągnął w moją stronę flaszeczkę

      — O, nie — zaparłem się w fotelu. — Znam działanie twojego wina na mnie.**

      — To jedz. Jeszcze nie raz zapłodnić możesz. A do tego sił trzeba przecież — ciągnął Satyr.

      — Zapłodnić? — Baba spojrzała na mnie, a potem na Satyra, bardzo zdziwiona.

      — No… — Satyr popatrzył na mnie i zastanowił się. — Oj może, jeszcze może. Przynajmniej wygląda na takiego, co może.

      — Stary ale jary? — Baba zaczęła się śmiać.

      — Jaryłło staryłło — wydusił przez śmiech Budda.

      — Starość i jarość — Mójboże także zaniósł się śmiechem i włożył rękę w miskę z ziemniakami.

      Satyr lekko chwiał się na nogach, Baba miała malinowe policzki. Patrzyli na mnie z troską. Nikt już się nie śmiał.

      — Dobrze, że jesteś — powiedział Budda.

      — Dobrze, że jesteście — odpowiedziałem.

      — Ale od jutra będzie normalnie, facecie —zazgrzytała nagle Baba z ognikiem w oku. — Żadnych forów.

 

 

==================================================

*Jeśli nie znasz postaci „Baby”, zajrzyj na Baba z półki i następne w kategorii Baba.

**Odniesienie do przygody z Buddą w miniaturze Dysonanse  http://facetbuk.pl/dysonanse/