Miniatury literackie. Blo(k) z myśli dojrzałego mężczyzny.

Adam i Ewa

Adam i Ewa

 

 

Jakże lato mija szybko! – pomyślałem ze smutkiem, patrząc na ciemną, brudnawą zieleń. Z każdym dniem widziałem, jak ubywa lata. Wieczory już w kurtce, liście szemrzą o zmianach. Właściwie to już jest jesień, ta astronomiczna, więc i nastrój jesienny.

Idąc z psem, mijałem ludzi, którym, jak zwykle, ukradkiem się przyglądałem. Panie z wózkami, pieskami, torebkami. Panowie z papierosami, piwkiem, czasem z wędkami albo na rowerach. Pary za rączkę, objęci, inni osobno… Jak co dzień. Panie mówią, panowie raczej milczą. Czy tak jest od zarania? A jak żyli Adam i Ewa, sami, w raju, jako para? Postanowiłem zapytać o to najlepiej poinformowaną osobę.

Podszedłem do regału z książkami. Mójboże siedział sobie oparty o „Żywoty diabłów polskich” i zajadał ze smakiem udko muchy.

— Och, Mójboże! — zawołałem uradowany jego widokiem.

— Salam Alejkum, Facecie! — Uśmiechnął się.

— Jak to było z Adamem i Ewą, co? — zapytałem. — Jak się zaczęło i jak żyli ze sobą?

— No jak to jak? — zdziwił się Mójboże, wycierając usta kawałkiem chusteczki higienicznej. — Naprawdę chcesz wiedzieć?

Usiadłem po turecku na podłodze, podparłem brodę dłońmi i czekałem. Mójboże westchnął, odsunął talerzyk, łyknął trochę wina, pozwolił sobie na cichutkie odpowietrzenie i ujął z gracją w dwa palce wykałaczkę. Spojrzał na mnie ze współczuciem. Zdawało się, iż upewniał się, czy rzeczywiście chcę tego wysłuchać. Przesunął się troszkę, oparł plecami o „Wiedźmina”, wyprostował nogi. Prawą założył na lewą i zaczął powoli, systematycznie czyścić zęby, nie bacząc na moje zniecierpliwienie.

— Na początku była wielka czarna dziura — zaczął.

— A nie wielki wybuch? — zdziwiłem się.

— To już przestarzała koncepcja, teraz mówi się o czarnej dziurze i słusznie, bo nie ma nic ciekawszego niż czarna dziura. Gdy była już tak wielka, że jej byt przestał mieć jakikolwiek sens, wsadziłem w nią palec i…

— Zaraz! — przerwałem. —A kto stworzył tę dziurę?

— Nie wiem, chyba nikt — wzruszył ramionami Mójboże. — Widzisz — zamyślił się — dziury były od zawsze. Są i teraz. Tak naprawdę to wszystko jest dziurą. Byt jest dziurą, a dziura jest bytem. Dziura z czasem się poszerza i dzieli. Potem jest ich wiele, bardzo wiele. No i kompletnie ich nie widać.

— Jak to?

— Bo są dziurawe i czarne, więc ich nie widać, a ich byt nie poddaje się prawom fizyki i logiki. — Spojrzał na mnie uważnie, ale nie zareagowałem. — Więc — kontynuował— wsadziłem w nią swój palec…

— Boży — dodałem z powagą.

— Tak — przytaknął Mójboże i wywrócił oczami — i wielka dziura wypełniła się światłem. Zobaczyłem w niej chaos, ogromny, niczym nieograniczony.

— Apeiron.

— Słucham?

— Nieważne — machnąłem ręką. — To takie tam, ludzkie myślenie. Ale co z Adamem i Ewą?

— Chcesz tak od razu przejść do raju? — Mójboże był wyraźnie zawiedziony moim zniecierpliwieniem. Zrobiło mi się głupio. Chciałem się jakoś wytłumaczyć, ale znów nie wiedziałem, co powiedzieć.

— No dobrze. — Mójboże oderwał kawałek okładki z grzbietu „Opowieści niesamowite”, wytarł usta i zmienił pozycję, prawdopodobnie na wygodniejszą przy snuciu opowieści o początku świata. — Gdy już wszystko było prócz człowieka…

— Czyli to jednak ty stworzyłeś świat? — złapałem go na niekonsekwencji.

— Nieeee, ja tylko włożyłem palec w dziurę — obruszył się.

— Więc za twoją to przyczyną…

— Coś ty! Dziura już tam była!

— No ale ty jesteś tą siłą sprawczą, która… — szukałem odpowiedniego słowa.

— Musisz?

— Co?

Mójboże westchnął ciężko.

— Nieważne. Przejdźmy do Adama. ― Mójboże pokręcił głową.

— Dobrze. ― Ucieszyłem się i usiadłem wygodniej.

— Na czym to ja skończyłem… A, już wiem. Więc… gdy Adam snuł się znudzony po raju przez długi czas, postanowiłem z nim porozmawiać. Widziałem, że ma depresję, niską samoocenę, więc zapytałem, czego potrzebuje.

— Kobiety — wtrąciłem i ugryzłem się w język.

— Nie.

— Nie?

— Nie. Najpierw poprosił o scyzoryk, zapałki i kamyki. Potem o latawiec, żaglówkę i rower. Gdy i tym się znudził, zapytałem, czy nie czas na kobietę. Nie bardzo wiedział, o co mi chodzi, ale obiecałem mu, że już na zawsze przestanie się nudzić. Zgodził się, więc kazałem mu się położyć na wznak i odsłonić lewy bok.

— Lewy?

— Jakoś tak wyszło. Wymacałem żebro i zręcznym ruchem wyrwałem. Adam zwijał się z bólu i wrzeszczał jak opętany. Zwyzywał mnie od ostatnich. Nie przejmowałem się tym wcale, bo ulepiłem piękną kobietę i postawiłem przed Adamem. Starałem się, by była to piękność nad pięknościami, gracja i powabność ponadczasowa, ale Adam jęczał z bólu i wcale nie patrzył na tę boską istotę. Jeszcze długo jęczał, marudził i wyzywał mnie od… no, nieważne.

— A Ewa?

— Ewa, ach! Piękna, zgrabniutka, metr siedemdziesiąt, wzrostu, piersi dwójka, jędrne, sterczące ździebko. Tyłeczek lekko gruszkowy, nie za bardzo, w sam raz. Blondynka, oczy niebieskie, usta pełne, niewulgarne, ocz…

— A rozumek? — przerwałem z obawą.

— O tym pomyślałem później. Ale posłuchaj, co było dalej.

— Okej.

— W każdym razie wyglądała tak, że każdy Adam na świecie powinien się natychmiast zakochać. Ewa od początku była bardzo pozytywnie nastawiona do Adama. Buzia jej się nie zamykała, wciąż gadała. Wszystkim się zachwycała, o wszystkim chciała z Adamem rozmawiać. A najbardziej o uczuciach, bo ona miała ich tak wiele, że nie mogła się nadziwić, jak to wszystko się w niej mieści. Zabierała, wciąż obolałego, Adama na spacery, zbierała różne jeżyny i owoce, którymi go karmiła. Zachwycała się kwiatkami, listkami, motylkami, ptaszkami. Kolorami, fakturami i mówiła o tym zachwycie bez końca.

— A Adam?

— Adam nie nudził się już nigdy, jak się domyślasz.

— Taaaa.

— Chodził z nią wszędzie. Trzymali się za rączki jak przedszkolacy. Byli parą nierozłączną. Adam krzywił się (z bólu lub z nudów), gdy chodził z Ewą na spacery, ale jakoś wytrzymywał.  Dzielny był. Ewa zaś wciąż mówiła i mówiła. Ciągle chciała się z nim zachwycać rajem, ciągle chciała się bzykać i wszystkiego było jej mało. Nieustająco mówiła, że powinien bardziej się postarać, że powinien mieć więcej fantazji, spontaniczności i romantyzmu w sobie. Po pewnym czasie Adam coraz bardziej szukał odosobnienia, chwil spokoju. Gdy Ewa spała, chodził na ryby, albo siedział na drzewie i bawił się scyzorykiem. Czasem wsiadał na swój rowerek i jechał gdzieś daleko, ale Ewa zawsze go znajdowała i opowiadała mu swoje sny, dzieliła się najnowszymi przemyśleniami, snuła plany na przyszłość i robiła mu wyrzuty, że już nie jest taki gorący nocami, że pewnie już mu się nie podoba i że częściej patrzy na owce niż na nią, że….

— Dobrze, już dobrze, rozumiem — przerwałem Mojemubogu, bo mnie w boku zaczęło kłuć. — Co było dalej? Jak to się skończyło?

— Któregoś dnia Adam poprosił mnie o węża.

— O! Gadzina!

— Takiego do podlewania ogrodu.

— Aha.

—Bardzo się zdziwiłem, po co mu ten wąż. Zrozumiałem później. Gdy Ewa w swym potoku słów przekraczała granicę wytrzymałości Adama, robił jej zimny prysznic. Ewa na początku bardzo się na niego gniewała i milkła obrażona, co zresztą chciał bidulek osiągnąć, ale potem stwierdziła, że to najwspanialszy wyraz zainteresowania jej osobą i nadstawiała się, by ją polewał mocno i długo, a ona mówiła mu wtedy, co czuje.

— Boże! — zakrzyknąłem.

— NO! Żebyś go widział! Ciągle bolał go bok, a ona gada, gada, gada. Któregoś dnia, gdy miał już dość, zerwał jabłko i rzucił w Ewę w złości. Trafił idealnie w jej otwartą buzię. Jabłko wbiło się w jej zęby i sok poleciał jej do gardła.

— A było to jabłko z drzewa poznania, tak?

— Nie, niestety nie. Och, gdyby to był ten owoc…, ale niestety, to było tylko zwykłe jabłko.

— Co było potem?

— Potem Adam rzucił w nią jeszcze wężem i odszedł rozzłoszczony nad morze.

Mójboże zamilkł. Patrzył na mnie i milczał. Ja czekałem dalszego ciągu opowieści, ale on tylko patrzył na mnie i uśmiechał się dobrotliwie.

— I co dalej? —Nie wytrzymałem tego dziwnego milczenia.

— Nie wiem, jak to się skończyło.

— Jak to? — Moje zdziwienie wylewało się przez rozdziawione usta.

— Ewa nie zmieniła się, a ja już dłużej nie mogłem na to patrzeć. Opuściłem ich. Domyślam się, że Adam zwiał z raju, a Ewa poszła za nim.

Zza „Nieboskiej komedii” wyszła Baba* z tacą pełną winogron. Mójboże zrobił dziwną minę, jakby obawiał się czegoś, jakby przeczuwał coś, czego nie chciał, ale w końcu uśmiechnął się, westchnął. Posadził Babę obok siebie, objął ramieniem i dał się karmić. A Baba zaczęła mu opowiadać, opowiadać, opowiadać…

Nie mogłem na to patrzeć. Zostawiłem ich samych.

Biedny Mójboże.

 

================================

*Jeśli nie znasz postaci „Baby”, zajrzyj na Baba z półki i następne w kategorii Baba.

 

Warszawa, 26 września 2013